Dermot Hudson, czterdziestolatek, londyńczyk, numer trzy w Światowej Organizacji na rzecz Przyjaźni z Koreą Północną, wyjątkowo ceni koreańskie gabinety dentystyczne. Plomba służy tam jeszcze szczęce zwykłego obywatela, a nie bogaceniu się kapitalisty. Więc każdą wizytę w kraju Kim Ir Sena Dermot wykorzystuje, by leczyć zęby.
Niedawno Dermot Hudson wysłał do przyjaciół pozdrowienia z piątej podróży do Phenianu. „Dawno nie byłem tak szczęśliwy. Podczas uroczystości z okazji Dnia Słońca widziałem na żywo towarzysza Kim Dzong Ila. Szedł wyprostowany i tak jak 40 lat temu biła od niego wielka siła. Phenian był w nastroju festiwalowym, ulice pełne świętujących ludzi, kioski pełne towarów: i napojów, i lodów. Dzieci trzymały lizaki, a dorośli śpiewali i tańczyli”.
I tym razem nie widział głodu. Ci, którzy piszą w gazetach o koreańskim głodzie, są według niego chorzy na umyśle.
Żeby wyjechać do Korei, Dermot – z wykształcenia historyk, z zawodu agent nieruchomości, z przekonania komunista – musi każdorazowo stoczyć walkę z właścicielem agencji, która go zatrudnia. – To burżuj. Narzeka, że londyńskie mieszkania wycenia komunista. Komuniści w dzisiejszym Londynie mają status trędowatych.
Nie zawsze tak było. Ojciec Dermota z powodzeniem lewicował, należał do Partii Pracy. Pokolenia dziadków bał się wywiad amerykański. – To był czas, gdy CIA podejrzewała, że połowa agentów brytyjskich służy Moskwie.
Przygoda z Koreą Wodza zaczęła się na studiach. Dermot przeczytał, że pewien koreański człowiek wymyślił coś jeszcze nowocześniejszego niż marksizm-leninizm. A w dodatku skutecznie wypraktykował. Wtedy, w czasach szalejącej Margaret Thatcher, trudno było o pisma Wielkiego Wodza objawiające idee dżucze.