Przy drodze niebieska kapliczka z napisem, że stawia ją na pamiątkę poprzedni właściciel siedliska. Kupili je – dom, stary chlew, stodołę – rodzice Wiesławy. Potem zbudowali nowy dom. Wieś jest mała. Co jakiś czas ubywa z niej kolejna rodzina, pustoszeje dom. Młodzi uciekają, starzy odchodzą na cmentarz. Czy widząc wieś, w której mieszka Wiesława, ktoś pomyślałby, że zdarzy się w niej to, co się zdarzyło? Jest tu piękna rzeka. Zagajniki, ściana lasu i senna cisza, mgły i chmary ptaków.
Zygmunt D. wszedł na podwórko rodziców Wiesławy z pistoletem w ręku. Broń leżała ukryta w domu od wojny, bo na tych kieleckich terenach operowała partyzantka. Naboi nie miał. Kilka dni wstecz pojechał do Warszawy i kupił je na Stadionie Dziesięciolecia.
Przez nią
Koleżance Wiesławy, z którą wynajmowała pokój w Warszawie, udało się. Wyszła za mąż. Ma dom, stały punkt odniesienia. Nie jest on ruchomy, niepewny jak u Wiesławy.
Wiesława wzięła za męża muzyka ze stolicy, przystojnego, na poziomie. Grał na instrumentach klawiszowych. Pracował w znanej orkiestrze. Coś mu się w życiu rwało, zaczął spóźniać się na próby. Trochę pił. Coraz więcej pił. Nie radził sobie. Stracił wreszcie pracę, bo ileż można – mówi Wiesława – liczyć na tolerancję.
Jego ojciec wystarał się mu o zatrudnienie na zapleczu warszawskiego teatru, gdzie i sam był zatrudniony. Ale mąż Wiesławy uważał się za muzyka, artystę. Chciał grać. Wciąż szukał miejsca w orkiestrze. Nie przynosił pieniędzy do domu, było coraz trudniej.
Inna kobieta może i ciągnęłaby małżeństwo ze słabym. To powinność kobiet, ich los: dźwigać w związku z mężczyzną każdy krzyż. Zacisnąć zęby, myśleć o dzieciach. Starać się ratować męża, wlec go na plecach, niańczyć, pocieszyć, chuchać na niego i dmuchać.