Do dziś pamięta, jak przytuleni, urywali się z obławy, szli na flankę. Bieszczady tonęły w śniegu, wyglądały romantycznie, kusząco, niezwykle, pachniały wolnością i przygodą. Bo to się zwykle tak zaczyna. Tu miało nie być układów i kombinacji, miało się toczyć prawdziwe życie, o jakim marzy zmęczony mężczyzna koło czterdziestki. Z dala od cywilizacji. Tylko dziewicza przyroda i kobieta dobra w łóżku. Czy to nie piękne?
Z tej wyprawy na wilki-nie wilki wrócili na Śląsk już tylko na trochę. Już im się obojgu wszystko nie podobało. Było lato 1981 r. Krzysztof Bross pracował w Hucie Katowice jako kierownik ważnego odcinka. Pojechał więc w Bieszczady szukać miejsca pod dom z bajki, przyszłość z sielanki, trafił na Sanną: wieś i droga do niej były teraz na dnie Zalewu Solińskiego. Powyżej lustra wody wytropił trzy łąki przedzielone wcinającymi się w brzeg zatokami; na jednej z nich resztki szałasu z olchowych żerdek. W trawie po pas znalazł źródło ocembrowane, omszałe, nieużywane od lat. To źródło odczytał jako symbol; nie miał wątpliwości, że odnalazł swoje miejsce, to wymarzone. Postanowił kupić tę ziemię. Zdecydował pożegnać „sztandarową inwestycję bratnich narodów, położoną na końcu szerokiego toru u wrót Śląska”. Wyruszył, wyruszyli oboje z Anią na tę wielką przygodę po Wujku, po Jastrzębiu. Dotarli na miejsce w Wigilię 1981 r.
Tylko męska literatura
Wszyscy chłopcy przyjeżdżali w Bieszczady po wielką przygodę, która okazywała się banalną przepychanką z życiem. Miała smak rozmajonego bimbru, dwa razy przepuszczanego, zapach kobiet, które zjawiały się i odchodziły, nędzę kaca giganta po trzydniówce i sraczki po winie z czarnego bzu.