Przed wojną nazywana nieco przesadnie Paryżem Wschodu, dziś jest witryną nowego polskiego kapitalizmu. Dla przybysza z prowincji wydaje się przyczółkiem zupełnie innej cywilizacji. Edenem, do którego ściąga każdy, kto marzy o zrobieniu kariery. Wyspą dobrobytu, przy której warto się zakotwiczyć choćby na parę dni. Kiedyś przez długie lata była miastem administracyjnie zamkniętym, a przecież bez mała wszyscy jej mieszkańcy to przyjezdni. Nie jedyny to paradoks Warszawy. Dziś osiedlić się tu może każdy. Teoretycznie, bo Warszawa dzisiejsza dla wielu ma zbyt wysokie progi. Otacza się coraz wyższymi murami. Zamykają one postronnym dostęp do ekskluzywnych osiedli, wysokie ceny skutecznie selekcjonują chętnych do korzystania z rozlicznych atrakcji handlowych i rozrywkowych. Warszawa uśmiecha się tylko do wybrańców losu. Tyle że jest to fałszywy, bo interesowny uśmiech bardzo drogiej kurtyzany. To dziwne miasto jest areną żarłocznego wyścigu karier i namiętnej walki o lokalną władzę, której kolejny etap właśnie się rozgrywa.
W latach 80. w amerykańskim magazynie „Rolling Stone” ukazał się reportaż o Warszawie. Jego autor porównał naszą stolicę do gigantycznej poczekalni dworcowej. Pisał: „to miasto sprawia wrażenie, jakby jedni zamierzali stąd szybko wyjechać, a inni właśnie przyjechali”. Dla ówczesnych mieszkańców Warszawy ten błyskotliwy szlagwort nie mógł być chyba zbyt zrozumiały, głównie dlatego, że wtedy prawie wszyscy tu tkwili w apatycznym bezruchu, tak zresztą jak i reszta Polski. Słowa amerykańskiego dziennikarza wydają się za to o wiele bardziej aktualne dziś, potwierdzają je statystyki. Co dzień w Warszawie 33 osoby postanawiają osiedlić się na stałe, ale 29 stąd na stałe wyjeżdża. 3372 osoby śpią w hotelach.
We wczesnych latach 70. nowo zbudowane warszawskie osiedla z wielkiej płyty mieszkańcy „starych dzielnic” chętnie przezywali Chamowami. Wzięło się to stąd, że w nowych blokowiskach na Pradze, Bielanach i obrzeżach Mokotowa dużą pulę mieszkań służbowych przeznaczano dla ludzi przybyłych spoza stolicy. Obowiązywało rozporządzenie Rady Ministrów, utrudniające zameldowanie się na pobyt stały w Warszawie z wyjątkiem „przeniesień służbowych”, z czego korzystały głównie urzędy centralne, tudzież resorty wojskowy i milicyjny.
Rozporządzenie wprowadzono 27 marca 1954 r. po to, by powstrzymać gwałtowną migrację z różnych zakątków zniszczonego przez wojnę kraju. W ciągu pierwszych ośmiu lat od zakończenia wojny napływ migracyjny do zrujnowanej stolicy był aż dziesięciokrotnie wyższy od przyrostu naturalnego. Odbudowywane szybko miasto nęciło, śpiewano o nim piosenki murarskie i romantyczne, a lud prowincjonalny chciał wierzyć, że „Warszawa da się lubić”. Mogła dać się lubić choćby dlatego, że państwo już po pierwszym etapie odbudowy przeznaczało na rozwój miasta co dziesiątą złotówkę z dochodu narodowego.
Bo tu Marszałkowska i Trasa W-Z
Dla ludu, sprawującego wszak dyktaturę, trudno byłoby wymyślić lepsze ukoronowanie awansu społecznego niż zamieszkanie w stolicy – co dotyczyło nie tylko nowych inteligentów, ale też zwykłych, niekoniecznie dobrze przyuczonych do zawodu robotników. Przodownicy pracy zasłużeni w powojennej odbudowie obligatoryjnie otrzymywali mieszkania na przylegającym do Starówki Mariensztacie („Małe mieszkanko...”) albo na Muranowie. Dziś te mieszkania bywają obiektem marzeń już nie klasy robotniczej, ale nowej klasy średniej.
Rozporządzenie z 1954 r. uchylono dopiero w 1984 r., czyli po 30 latach jego obowiązywania. W latach 60. średnio na 35 tys. podań o zezwolenie na stały meldunek 9 tys. rozpatrywano pozytywnie. W następnej dekadzie przybywało co roku około 20 tys. nowych warszawiaków. W 1978 r. liczba mieszkańców Warszawy przekroczyła półtora miliona. Dziś wynosi około 1,6 mln osób.
W czasach peerelowskich miasto – dla okazjonalnie odwiedzających je obcokrajowców z Zachodu szare, brzydkie i chaotyczne – urosło do rangi komunistycznej metropolii. Siłą rzeczy, bo przecież ustrój wszystko co możliwe centralizował, zaś ośrodek decyzji politycznych musiał być hipercentrum pod każdym względem.
Każdą nową budowlę, jak Cedet w Alejach Jerozolimskich, Domy Centrum przy Marszałkowskiej, potem Trasę Łazienkowską, Wisłostradę, wreszcie Dworzec Centralny media przedstawiały w aurze szczytowych osiągnięć polskiej myśli architektonicznej i symbolu nowoczesności. W latach 70. wielu naszym filmowcom światowość Warszawy kojarzyła się przeważnie z nowo zbudowanym hotelem Victoria, w którego wnętrzach nakręcono lwią część serialu „07 zgłoś się”. Twórca filmu „Dziewczyny do wzięcia” Andrzej Kondratiuk tytułowym bohaterkom-prowincjuszkom kazał szukać wrażeń w kawiarni Kaukaska w Domach Centrum. O tym, że tak zwana Ściana Wschodnia to wielki świat, przekonywał Marek Piwowski w kryminale „Przepraszam, czy tu biją?”. Karierę robiło anglojęzyczne hasło „Warsaw by night” powtarzane często w rozrywkowych fragmentach Polskiej Kroniki Filmowej. Za Gomułki nocna Warszawa szczyciła się przed całą Polską rekordową liczbą neonów. Były one osobliwie magiczne, bo zwiastowały przeważnie coś nieosiągalnego: „Kabanos”, „Baleron”, „Bardotka” (uwaga dla młodzieży: tu sprzedawano staniki). Kiedy przyszedł kryzys, widocznym jego znamieniem okazały się szczerby: zamiast kabanosa mieliśmy nos. Do legendy przeszła awaria neonu „PZU chroni ciebie i twoje mienie”, kiedy zgasło „chroni” i pierwsza litera kolejnego wyrazu.
Tromtadracja propagandowa wokół Warszawy wraz z powszechnym przekonaniem, wedle którego warszawiacy są szczególnie hołubieni przez władze, a na ich dobrobyt pracuje cała Polska, przyczyniły się do totalnej niechęci wobec Warszawy żywionej przez resztę kraju. Na Podhalu górale najchętniej wszczynali bójki z turystami warszawskimi, nad morzem, zwłaszcza na kempingach, warszawiacy musieli tworzyć własne enklawy, bo namiotowicze z Poznania, Krakowa czy Śląska raczej nie chcieli wchodzić z nimi w zbytnią zażyłość. No, a nie daj Boże, jeśli młody człowiek przyznał się nieopatrznie, że jest kibicem piłkarskim Legii.
Dzisiaj animozje w relacjach Warszawa – reszta Polski są wydatnie neutralizowane przez wyobrażenie szans, jakie Warszawa daje nie tylko swoim, ale i obcym. Stało się bowiem coś zaskakującego. Otóż o ile w początkach III Rzeczypospolitej wiele mówiło się o decentralizacji (centralizacja była synonimem porządku komunistycznego), zaś za symbol politycznie nowych czasów uchodził Gdańsk – kolebka Solidarności, rychło okazało się, że tak naprawdę wciąż najbardziej liczy się – i daje się lubić – Warszawa. Bo tu się robi największe interesy, nawet jeśli się jest biznesmenem z Wielkopolski, i tu właśnie instalują się duże zagraniczne koncerny oferujące zawrotne pieniądze w branżach najmodniejszych – reklamie, marketingu, bankowości, informatyce i, rzecz jasna, w zarządzaniu. Co czwarta inwestycja spośród lokowanych przez zagraniczne firmy w Polsce przypada właśnie na stolicę. Metropolitalność nie tylko nie obumarła, ale urosła w siłę.
Wiadoma rzecz – stolica
Wiedzą o tym doskonale mieszkańcy warszawskich domów studenckich. Prawie każdy próbuje jak najszybciej, jeszcze w trakcie edukacji, „załapać się” do jakiejś dobrej firmy i robić karierę prawdziwą, ergo – w Warszawie. Kilka lat temu to właśnie młodzież studencka zaludniająca akademiki ochoczo przejęła trochę już przebrzmiały na Zachodzie styl yuppies, gdyż był on widomym znakiem aspiracji, realnej bądź potencjalnej przynależności do młodych, którym się powiodło. Absolwenci wyższych uczelni wywodzący się spoza Warszawy zawsze, niezliczonymi fortelami omijając utrudnienia meldunkowe, zasilali szeregi nowych mieszkańców stolicy. Wielu z tych, którzy studia kończyli w połowie lub pod koniec dekady gierkowskiej, mieszka dziś na Ursynowie. Osiedle to ma stosunkowo wyrazistą tożsamość społeczną – zdecydowanie bardziej inteligencką niż robotniczą czy biznesmeńską.
Magia metropolii kusi też innych: nastolatków, którzy w czasie wakacji przyjeżdżają tu, by przez miesiąc, dwa zarobić jakieś pieniądze choćby przy zmywaniu garów w restauracjach; artystów, którzy chcą w miarę dobrze sprzedać swój talent; ładne dziewczęta, które uwierzyły kolorowym magazynom namawiającym do kariery modelki; wreszcie tych, którzy liczą na sukces w kryminalnym półświatku wśród szemranych biznesmenów, ewidentnych gangsterów, handlarzy narkotyków i animatorów płatnych uciech erotycznych. Czasami takim dążeniem rządzi prosta ochota na przygodę i choćby na chwilową ucieczkę spod kontroli rodziców, sąsiadów i jakiejkolwiek jeszcze presji wiejskiej czy małomiasteczkowej.
Cóż takiego przyciąga człowieka prowincji do świateł wielkiego miasta? Przede wszystkim przekonanie, zgodne ze stanem faktycznym, że w Warszawie łatwo o pracę (patrz ramka – „Praca szuka człowieka”). Zatrudnienie w Warszawie daje znacznie wyższe zarobki. Stołeczny boom inwestycyjny sprawił, że przeciętne wynagrodzenie budowniczego (ok. 2,5 tys. zł) jest o tysiąc złotych wyższe niż w Bydgoszczy.
Są też magnesy niekoniecznie i niedosłownie praktyczne, ale równie ważne. Siłę przyciągania zawsze bowiem miała i ma stołeczność – aura szczególnego miejsca. Amerykański klasyk socjologii Robert E. Park zauważył, że „miasto jest czymś więcej niźli prostą konstrukcją instytucji i aparatów administracyjnych: trybunałów, szpitali, szkół, posterunków policji oraz urzędów wszelkiego rodzaju. Miasto jest raczej stanem ducha”. Park pisał o wielkim mieście w ogóle, gdy jednak jego uwagi odnieść do metropolii centralnej, ów stan ducha będzie miał znaczenie jeszcze istotniejsze. Świadomość, że mieszkam w stolicy, czyni ze mnie niejako automatycznie kogoś wyróżnionego.
W czasach PRL ten symboliczny powab odczuwało się może nawet wyraźniej niż teraz. Ale i dziś zdarza się, że kobiety w stanie błogosławionym przyjeżdżają tu specjalnie po to, by urodzić dziecko, które tym sposobem cieszyć się będzie lepszym, bo stołecznym rodowodem. Zawsze chyba obywatel małego miasteczka, odległej prowincji, widział w stolicy miejsce, gdzie żyją wybrańcy losu, osoby publicznie znane, więc można spotkać na ulicy popularnego aktora, polityka, sportowca albo panią, która w telewizji przepowiada pogodę.
Jest na mapie świata maleńki znak
Na stan ducha wpływa także stołeczność najzupełniej fizykalna: najszersze ulice i najwyższe domy. W apogeum zimnej wojny niejeden prowincjusz podejrzewał, że Warszawa zaopatrzona jest w przeogromną kubaturę schronów przeciwatomowych. Teraz jeden za drugim pną się ku niebu wielokondygnacyjne drapacze chmur, które już niedługo przerosną zapewne komunistyczną pagodę Pałacu Kultury. Swoimi nazwami podkreślają przynależność Warszawy do cywilizacji Zachodu. Przed wojną był oczywiście Prudential i PASTA. Teraz mamy takie akty strzeliste jak Warsaw Trade Tower Daewoo, Reform Plaza, Atrium Tower, a wkrótce dojdzie Zielna Point. I w gruncie rzeczy nie ma większego znaczenia, że wysokościowce te bywają fatalnie zaprojektowane i nie zawsze szczęśliwie wkomponowane w otoczenie, a rekordy wysokości biją akurat azjatyckie, nie zaś zachodnioeuropejskie budowle. Zdaje się, że z Zachodem, czyli postępem, kojarzy się najdłużej w Europie budowane warszawskie metro obsługiwane przez wagony rodem z ZSRR. W centrum to właśnie azjatycki styl handlowania decyduje o rytmie życia. I miejscowi, i przyjezdni upodobali sobie ciasno ustawione stragany na placu Defilad. I to tam, a nie w pobliskim sklepie Marks and Spencer ustalają się trendy w warszawskiej modzie. Kilometr dalej funkcjonowała całkiem jeszcze niedawno łudząco podobna giełda komputerowa, gdzie w rozstawionych na żwirze metalowych szczękach sprzedawano najnowsze oprogramowania. Warszawiacy częściej niż z eleganckimi pasażami handlowymi stykają się z chaosem bazaru. A niektórzy nawet szczycą się tym, że to tu właśnie – na Stadionie Dziesięciolecia – powstało miejsce obwołane największym bazarem Europy. Dla okazjonalnego przybysza wrażenie chaosu potęguje się jeszcze bardziej, kiedy na bazarku przy placu Zawiszy natknie się na kapelę andyjskich Indian, którzy łamaną polszczyzną śpiewają znaną pieśń o „Zielonej Ukrainie”. Oto nowe oblicze lokalnego, warszawskiego folkloru.
W Warszawie wszystko musi być „światowe”, a więc wyższe, szersze i szybsze. Szczególne jest nie tylko tempo, ale i styl życia. Jak on się jawi przybyszowi? To właśnie tu najszybciej przenikają ze świata przeróżne mody. Już to na deskorolki, już to na górskie(!) rowery, a wreszcie na nowo odkryte hulajnogi, którymi – nawiasem – ciężko się poruszać po dziurawych i zasmrodzonych spalinami jezdniach. Szybkość charakteryzuje nawet osobliwe przybytki zwane multipleksami. Można tu przed filmowym seansem zrobić szybkie zakupy, wypić szybką kawę, zagrać w szybkie kręgle, a nawet w kawiarni internetowej błyskawicznie połączyć się z antypodami.
W Warszawie wykuł się polski clubbing: do dobrego tonu należy w weekendowe wieczory i noce kursować od klubu do klubu. Oprócz opatrzonych i – w mniemaniu wyrafinowanych snobów – raczej trywialnych pubów pojawiły się wcale liczne kluby, różniące się od innych podobnych przybytków tym, że nie każdy tam może wejść. Owe kluby to w zasadzie skrzyżowania dyskoteki z kawiarnią, a ich bywalcom nie przeszkadza, że są często zakładane w hangarach byłych hurtowni, ważne bowiem jest poczucie ekskluzywności. Kluby, puby, restauracje, multipleksy kinowo-handlowe, teatry większe i mniejsze – nie przypadkiem stolica wydaje się miejscem szczególnie atrakcyjnym w sferze kultury, co w stosownych badaniach podkreślają na pierwszym miejscu respondenci, choć pewnie lepiej byłoby powiedzieć, że teraz bardziej zabiega się o kulturę rozrywkową niż wyższą.
Tutaj szczęście można znaleźć, tutaj serce można zgubić
I kultura, i rozrywka są w Warszawie drogie, zresztą niemal wszystko w Warszawie jest droższe niż poza nią. Przyjezdnego, niezależnie czy ogląda witryny ekskluzywnych salonów sprzedaży na Nowym Świecie, czy hipermarkety, poraża nie tyle już bogactwo towarów, ile horrendalne ceny. Jeśli nieopatrznie zajrzy do któregoś z modnych pubów, przekona się, że to samo piwo, które zwykł wychylać w kawiarni u siebie, jest tu droższe przynajmniej o połowę. Cena wynajmu albo kupna mieszkania jest nader skuteczną barierą przy ewentualnym zamiarze osiedlenia się, o wiele szczelniejszą niż ta dawna, administracyjna. Oto główny powód, dla którego w wolnorynkowej Polsce mało kogo stać na życie w Warszawie. Łatwiej tu okazjonalnie zarabiać, pracować dorywczo, nawet pełnić służbę policyjną. Na Bródnie, stutysięcznym osiedlu o nie najlepszej sławie, w hotelach robotniczych, kiedyś przeznaczonych dla pracowników FSO, nie tak dawno zakwaterowani byli funkcjonariusze policyjnych oddziałów prewencji. Ulubioną, a często jedyną rozrywką mieszkańców okolicznych bloków stało się rytualne wyzywanie i naigrawanie się z policjantów-prowincjuszy.
Pobyt stały i w miarę dostatni to luksus dla nielicznych. Wielu przyjezdnych decyduje się na tanią starą Pragę z jej zdekapitalizowanymi kamienicami, inni (w tym Wietnamczycy, najliczniejsza dziś mniejszość etniczna w stolicy) wybierają słynne z ciasnych gomułkowskich klitek osiedle Za Żelazną Bramą. Niegdyś mieszkaniowe zaplecze robotniczej Woli i miejsce życia fachowców z prowincji, dziś inkrustowane inteligentami i artystami. Jeszcze inni spróbują szczęścia na Wrzecionie w pobliżu Huty Warszawa, obecnie: Lucchini.
Niech się mury pną do góry
Tak zwane złe dzielnice istnieją nie od dziś. Stara przyśpiewka „Saska Kępa zielenieje, tańczą kurwy i złodzieje” dosyć dokładnie określała autorament osiedla tuż po pierwszej wojnie światowej. Dziś stara Saska Kępa to dobre adresy. W latach 60. Józef Czapów i Stanisław Manturzewski w książce „Niebezpieczne ulice” wyszczególnili w geografii Warszawy dzielnice chuligańskie i bikiniarskie. Schemat dotyczył wczesnych lat 50. i kwalifikował jako chuligańskie z proweniencji proletariackie terytoria Powiśla, Woli i Ochoty. Bikiniarskimi natomiast, czyli inteligenckimi, były wspomniana wcześniej Saska Kępa, Mokotów i Żoliborz. Ówczesne Śródmieście natomiast, co znajdujemy również w „Złym” Tyrmanda, jawiło się „miastem tajemnic”, przestrzenią walk młodzieżowych gangów i tak naprawdę ziemią niczyją.
Stopniowa zmiana reputacji jest udziałem nie tylko Saskiej Kępy. Teraz na Ochocie równie często jak niegdyś chuliganów spotkać można majętnych ludzi biznesu. W tamtą zachodnią stronę stopniowo przesuwa się centrum miasta. Ochota jest miejscem, gdzie chętnie pojawiają się inwestorzy, powstają też mieszkaniowe fortyfikacje, strzeżone przez wynajęte firmy ochroniarskie, kamery i mury. Jest ich w Warszawie więcej: apartamentowce w rodzaju Florydy, wydzielone osiedla w Tarchominie, na Kabatach, Mokotowie, a nawet na Pradze Północ. Te o najwyższym standardzie przypominają miasta w mieście: z własną siecią usług, sklepów, fitness-clubów, restauracji. Niedługo dojdą kina i salony masażu.
Już poza miastem, ale w bezpiecznej odległości 20 kilometrów od centrum, mamy zamknięte, otoczone betonowymi parkanami wyspy domków, segmentów i niewielkich willi, na przykład na wschód od Warszawy w Michałowie Grabinie, gdzie mieszkają dobrze prosperujący ludzie z show-businessu. Najbogatsi natomiast osiedlają się w jednorodzinnych rezydencjach w najmodniejszym teraz Komorowie, który pod względem prestiżu przebił szalenie niegdyś ekskluzywny Konstancin. Te podwarszawskie suburbia mogą się wydawać historycznie spóźnioną odpowiedzią bogatych na rzucone w latach 40. poetyckie proroctwo Adama Ważyka, że „lud wejdzie do śródmieścia”. Aczkolwiek dziś w Warszawie nawet Śródmieście, może poza Żelazną Bramą, też nie jest już domeną plebsu, chyba że mamy na myśli zdegradowaną społeczność bezdomnych z Dworca Centralnego.
Bogaci chcą się w swoich apartamentach izolować od biedniejszej reszty. Chociaż nie można żadną miarą ignorować zwykłej potrzeby bezpieczeństwa, zwłaszcza w mieście o najwyższym w kraju wskaźniku przestępczości, są też i inne, bardziej subtelne powody izolowania się różnych skupisk społecznych w obrębie jednego miasta. Historyk Richard Senett zjawisko to nazwał syndromem strachu przed dotykiem. Syndrom ów jest udziałem współczesnych wielkomiejskich społeczności, które w dużej aglomeracji starają się wydzielać dla siebie miejsca swojskie, a tym samym niedostępne dla innych.
Warszawa dzieli los światowych, dobrze prosperujących aglomeracji z ich ostrymi podziałami na miejsca lepsze i gorsze, droższe i tańsze, na enklawy królów życia i getta outsiderów. Ma swoich wygranych i swoich przegranych. Ci pierwsi powiadają, że wprawdzie Warszawa jest obrzydliwa, ale nie mieszkać w niej to strata czasu. Ci drudzy mieszkają tu, bo chociaż w Warszawie jest źle, to poza nią jest pewnie jeszcze gorzej.
Współpraca: Justyna Kapecka, Iwona Kochanowska