Na granicy Dąbia z Gostkowem droga zniża się w nieckę, którą rano otacza mgła z pobliskiego bagna. Starzy ludzie mówią, że to granica, gdzie kończy się dobre, a zaczyna złe. Niejednego nagle ogarnia tu ni to chłód, ni dreszcz, a ręce drętwieją na kierownicy.
Jakiś kilometr za granicą dobrego ze złym Halina Pałubicka prowadzi punkt skupu grzybów. Telewizja bytowska zarejestrowała jej wypowiedź o tym, jak na szosie przy bagienku wiele razy już odczuła senność, traciła wzrok. Mijała dołek i niemoc ją opuszczała. Mówiła do męża: Tam coś jest. Poszła do okulisty, zbadał jej oczy i powiedział, że wzrok ma sokoli.
Miejscowi o złym w Gostkowie wolą milczeć. Jest 2006 r., nikt nie chce robić z siebie wariata, a ze wsi średniowiecza. Wiadomo, że bagno wydziela trujące gazy, które mogą działać na jaźń. A może to te brązowawe grzyby o wąskich nóżkach?
Ale może rzeczywiście chodzi o pakt? Jeszcze żyją ci, co pamiętają właściciela pałacu o nazwisku Laubmeyer. W 1923 r. miał zawrzeć ten pakt.
Może opowieści o tajemniczych zjawiskach nigdy nie przedostałyby się poza rozmowy miejscowych przy kielichu, gdy człowiek takiego nabiera animuszu, że nawet diabeł mu nie straszny, gdyby nie Zbigniew Płaczkiewicz, dziennikarz i właściciel bytowskiej telewizji, który poskładał pewne fakty. Ludzie przyjęli je jako wytłumaczenie, skąd się biorą zło i nieszczęścia, które spotykają gostkowian. Bo taka jest już natura ludzka, że potrzebuje zrozumieć niezrozumiałe.
Czarna komnata
Po 1945 r., jak już z niemieckiego Gostkov zrobiło się polskie Gostkowo, a z pałacu kołchoz, cały pegeer urządzał wesela w sali, która kiedyś była pewnie balową.