Wilkowo, nazywane często Wenecją Wschodu, bo leży w Delcie Dunaju, wzdłuż kanałów, którymi można przepłynąć z jednego końca na drugi, głosowało za spokojem i stabilizacją. Ludzie boją się zmian, bo zmiany dotąd były tylko na gorsze.
Kanały są zaniedbane, zarastają trzciną. Kiedyś były czyszczone, dziś nie ma kto ich pogłębiać, bo nie wjedzie tu żadna maszyna, a chętnych do pracy fizycznej brakuje. Tegoroczne lato było suche, poziom wody w kanałach obniżył się i odsłonił całe ubóstwo Wilkowa: śmieci, butelki, brudy. Ludzie patrzą na nie bezradnie, rozkładają ręce. W Wilkowie jest ulica Lenina. Nikomu to nie wadzi, bo czas płynie tu wolniej, a nawet przystaje. Mieszkają tu starowiercy, którzy kultywują tradycję religijną tak jak 300 lat temu.
Wilkowo żyje z Dunaju
Wilkowo mogłoby być atrakcją turystyczną, ale nie ma nikogo, kto chciałby tu zainwestować: zbudować hotel, restaurację, uprzątnąć przystań rzeczną. Nikt nie wpadł na pomysł, że można żyć z pokazywania przyrody, ptaków, których setki gatunków gniazdują na podmokłych terenach Delty, z rezerwatu.
Kiedyś pięć zakładów przemysłowych dawało pracę, była przetwórnia ryb, zapewniająca zarobek większości mieszkańców. Bo Wilkowo żyje z Dunaju, ze sprzedaży trzciny, kamienia i z ryb przede wszystkim. Z dunajskich tłustych śledzi, czyli sieliotki, która idzie na tarło w górę rzeki, karpi, sazany, sumów. Ale wszystkie zakłady upadły, a wśród nich także rybzawod. Nie dlatego, że w Dunaju zabrakło ryb; wytwórnia przestała być rentowna. Jej mury porastają brzozy-samosiejki, a powybijane szyby w oknach odstraszają zwolenników zmian. Magicznym słowem wcale nie jest rentowność, tylko rozpad Sojuzu. Mało kto rozumie, dlaczego wtedy była rentowność i co się z nią stało. Teraz po ryby przyjeżdża pośrednik z Odessy i to on dyktuje ceny.