Prowincja Sylhet leży w północno-wschodniej części Bangladeszu. O ile większość powierzchni państwa jest płaska i poprzecinana rzekami, to tutaj wyrastają góry: Khasia, Jaintia i Tripura. Ich zbocza sycą wzrok turystów, a dla władzy mają znaczenie gospodarcze: średnie temperatury od 8 do 20° C i roczna suma opadów 3,34 mm sprawiają, że świetnie rosną tutaj krzewy herbaty. Sylhet szczyci się aż 132 ogrodami herbacianymi, w tym trzema największymi na świecie w pobliżu miasta Srimangal, które jest nazywane herbacianą stolicą, sercem i pępkiem Bangladeszu.
Herbaciane ogrody... Słowa te niosą ze sobą nutkę egzotyki, obietnicę smaku, dreszcz rozkoszy, ziemską szczęśliwość, boskie doznania, wszystkie kolory tęczy i co tam jeszcze przyjdzie do głowy specom od marketingu. Prawda jest zwyczajnie gorzka. Do raju stąd bardzo daleko.
Dwa listki
Kosz najlepiej nosić na głowie. Można wtedy na chwilę uwolnić ręce. Są w ruchu od wschodu do zachodu słońca. Zrywanie herbaty nie jest proste. Trzeba do tego zręczności i precyzji. Dziewczynki ćwiczą od małego. Kiedy idzie się od krzewu do krzewu, to kosz jest na plecach. Tukri – tak się nazywa po bengalsku. Czasem zamiast kosza używa się torby.
Pokazać, jak się rwie? Normalnie. Jakby się szczypało. Kciuk na dół. To ma być jedno płynne pociągnięcie. Tylko listki z wierzchu. Nie zastanawiasz się, rutyna. Najgorzej jest w południe. Skwar. Wodę można dostać przy drodze od mężczyzn. Nawet jak się pracuje w polu, to człowiek chce ładnie wyglądać. Zakłada kolorowe sari albo sukienkę z dekoltem. Do tego jakąś bransoletkę, naszyjnik, korale. Tak, ręce bardzo się niszczą. A ramiona trochę bolą. Kosz jest wygodny. W porze obiadowej można w nim usiąść.
Dziś pasta z suszonych liści herbaty, chili i szczypty soli.