Polisa na śmierć i życie
Wpadli, bo Dorocie S. starczyło odwagi, by umrzeć, ale nie starczyło, by dać się pogrzebać
Sąsiedzi z uliczki Gojawiczyńskiej w Chojnicach dostrzegli jej zniknięcie latem 2008 r., ale męża nie pytali. Nie wypadało wściubiać nosa. – Dopiero około 10 września rozeszła się wieść, że sąsiadka zmarła na tętniaka – opowiada pani mieszkająca opodal. – Wtedy sąsiad podszedł do jej męża i zapytał, czy to prawda. Dariusz S. potwierdził i uciekł do domu. Wyglądał zapuszczony, było mi go żal.
Żal żalem, ale dziwne, że nikt nie słyszał o pochówku. Nie trwało długo, a bomba wybuchła – do domów zastukali dwaj detektywi z Warszawy. Pytali, czy były nekrologi, czy ktoś widział karawan. Wprawdzie na krótko przed śmiercią Dorota S. przemeldowała się do Krakowa, skąd pochodziła, ale zmarła 3 lipca 2008 r. w Chojnicach. Przyczyna – krwawienie śródczaszkowe. Jednym z pierwszych, do których ta wiadomość dotarła, był Robert Wajlonis, sekretarz miasta. To on podpisał akt zgonu. – Karta zgonu była wystawiona prawidłowo – podkreśla Wajlonis. – Zadumałem się nad tą śmiercią. Bo kobieta energiczna, młoda, ładna, była kandydatką do rady miasta.
Poszukiwania grobu w Krakowie również nie dały rezultatu. Ciało przepadło jak kamień w wodę.
Doktor Pomocny
– Trzeba było wziąć chociaż kwit z krematorium i rozsypać popioły nad morzem – komentuje Leszek Bonna, dyrektor chojnickiego szpitala, radny sejmiku wojewódzkiego. O zgonie Doroty S., rocznik 1965, dowiedział się z pisma od jednego z towarzystw ubezpieczeniowych. Prosiło ono szpital o udostępnienie dokumentacji medycznej zmarłej. Bonna był poruszony, bo znał Dorotę jako osobę aktywną. Kiedy SLD był u władzy, była społeczną asystentką chojnickiego posła lewicy Jacka Kowalika. A po wyborczym sukcesie PO zaczęła ciążyć w tym kierunku.