Balcerowicz musiał przyjść
Inflacja roczna w grudniu 1989 r. zbliżyła się do 750 proc. I wtedy Balcerowicz przedstawił swój plan
Dziesiątki dziennikarzy zgromadzonych w sali Pałacu Namiestnikowskiego i miliony Polaków przed telewizorami przysłuchiwały się wystąpieniu wicepremiera. Szef finansów obiecywał przede wszystkim krew, pot i łzy. Mówił: „Już sama likwidacja deficytu budżetowego i galopującej inflacji jest dla każdego rządu trudnym zadaniem. Nasz ma jednocześnie uratować majątek narodowy przed rozpadem i zmienić niemal wszystko, w dodatku ucząc się w tym czasie rządzenia. Nie jest to sytuacja do pozazdroszczenia. Przed zadaniami tymi staje jednak nie sam rząd, ale my wszyscy. Nam też nie ma czego zazdrościć”.
Koncepcja wicepremiera i ministra finansów opierała się na dwóch generalnych założeniach: jak najszybciej powstrzymać wzrost cen i przebudować strukturę własnościową w gospodarce. Ceną za uzdrowienie gospodarki państwa miały być spadek produkcji, masowe upadłości państwowych przedsiębiorstw, wreszcie pojawienie się bezrobocia, zjawiska oficjalnie nieznanego w realnym socjalizmie. W dodatku odczuwalnej poprawy w gospodarce należało się spodziewać nie wcześniej niż za rok.
„Wierzymy, że społeczeństwo rozumie, że mamy historyczną szansę zmian nie tylko politycznych, ale także ekonomicznych – powiedział wicepremier. – Wierzę w dojrzałość społeczeństwa”. I dodał: „Istnieje naturalna tendencja do porównywania tego, co będzie, z tym, co jest. Należy jednak także porównywać to, co będzie, z tym, co by było, gdyby nadal królowała u nas gospodarka nakazowa, rozdzielcza, scentralizowana. Niewątpliwie sytuacja byłaby wtedy jeszcze gorsza”.
Ekonomiczna Katastrofa
Tymczasem sytuacja była wystarczająco dramatyczna już w momencie startu reform.W Polsce szalała hiperinflacja. „Gazeta Wyborcza” podrożała od maja do grudnia czterokrotnie (z 50 do 200 zł), co i tak było podwyżką niezwykle umiarkowaną, zważywszy, że w tym samym okresie cena papieru wzrosła prawie dziesięciokrotnie.