Polska stała kultem bohaterów. Dziś większości Polaków bohaterowie też wydają się potrzebni. Do czego? Do podtrzymywania patriotyzmu, moralności zbiorowej, narodowej i kulturowej tożsamości. To jest w porządku. Ale czy jest w porządku, kiedy zaspokajamy tę potrzebę, jednocześnie odmawiając innym tego samego prawa do własnych bohaterów, bo dla nas nie są oni bohaterami, tylko zbrodniarzami? Historia pełna jest dramatów złych wyborów, takich, które miały prowadzić do dobra, a przyniosły nieszczęście. Zło pozostaje złem, ale historię piszą zwycięzcy kosztem pełnej prawdy, a ta zwykle nie mieści się w czarno-białych schematach.
W Polsce, Rosji i częściowo na Ukrainie zawrzało, kiedy prezydent Juszczenko ogłosił Stepana Banderę bohaterem narodowym. Bandera Polakom kojarzy się z przedwojennym zamachem na ministra Pierackiego (1934 r.), wojennymi zbrodniami na Wołyniu i powojenną wojną z UPA na Rzeszowszczyźnie. Jest u nas symbolem ukraińskiego antypolonizmu. I taka jest też prawda historyczna z naszej perspektywy. Bandera posiał ziarno nienawiści do Polski, które wydało tragiczny plon dla obu narodów.
Nie mamy najmniejszego powodu, by gratulować Juszczence, że zrobił z Bandery bohatera. Ale nie mamy też prawa pouczać Ukraińców, kto ma być ich bohaterem. Niech to rozstrzygną sami, badając, jakie skutki przyniosła sprawie ukraińskiej polityka banderowska, czyniąca wrogów z Sowietów, Polaków i Niemców. Niech rozsądzą to między sobą elity i społeczeństwo wolnej Ukrainy, tak jak po wojnie Niemcy sami zbadali i ocenili skutki hitleryzmu dla narodu i państwa niemieckiego.
Gdy w zeszłym roku w Polsce wybuchł skandal wokół rajdu rowerowego młodych Ukraińców, którzy ku pamięci Bandery chcieli przejechać przez nasz kraj do Monachium, gdzie 50 lat wcześniej radziecki agent zamordował Banderę, mało kto wziął u nas za dobrą monetę to wytłumaczenie.