W Marklowicach koło Wodzisławia, rodzinnej miejscowości Kornelii Marek, zwanej tutaj Kolą, wielką dumę wyparło wielkie współczucie. Gdy pod koniec lutego Kola biegła na olimpijskiej trasie w Whistler po 11 miejsce w wyścigu na 30 km, na ulicach zamarło życie, a wszystkie telewizory nastawione były na obraz z igrzysk. Potem poszły w ruch esemesy, w nich nic tylko Kola i Kola. Na drugi dzień była niedziela i na mszach ksiądz proboszcz Janusz Jojko wspomniał o sukcesie biegaczki, czym wywołał zrozumiałe poruszenie wśród wiernych, którzy wymieniali dumne spojrzenia jak znak pokoju.
Marklowice milczą
Nie minęły dwa tygodnie i o Kornelii znów się mówiło bez przerwy. Kiedy Kola w kółko powtarzała, że nie ma pojęcia, jak środek dopingowy EPO przedostał się do jej żył, w Marklowicach wierzyli jej na słowo. – Wrobili ją. Biednemu, na dodatek z prowincji, wiatr zawsze będzie wiał w oczy, a z tymi astmatykami z narciarskich tras nikt porządku zrobić nie może! – unosi się zagadnięty na parkingu przed szkołą podstawową mieszkaniec Marklowic.
Ale generalnie Marklowice sprawy biegaczki nie chcą komentować. Wójt Tadeusz Chrószcz, lokalny gospodarz od 15 lat, kadra nauczycielska, ksiądz proboszcz uznali, że najlepszą obroną jest milczenie, więc się nie wypowiadają, podobnie jak sama Kornelia. Burzę wokół dopingu postanowiła przetrwać poza domem, jedni mówią, że wyjechała do cioci do Niemiec, inni – że zaszyła się u chłopaka w Rabce. Nie odbiera telefonów, nie odpowiada na esemesy, nawet od dobrych znajomych. – Chciałam ją pocieszyć, napisałam jej tak osobiście, od serca, ale nawet nie wiem, czy przeczytała – mówi Weronika Kocoń, dawna koleżanka z marklowickiego klubu narciarskiego. Pierwsza trenerka Marek, Aleksandra Pustułka, też wysłała jej niejedno słowo pocieszenia, a w końcu i opamiętania, by wróciła do domu i miała odwagę zastąpić mamę w roli rzecznika prasowego.