Sprawa abp. Juliusza Paetza skończyła się po trzech dniach. Przynajmniej w mediach i oficjalnie. Watykan przemówił ustami ks. Lombardiego, który oświadczył, że nic się w tej sprawie nie zmieniło. Nałożone na hierarchę ograniczenia nadal obowiązują. Nie może przewodniczyć liturgii, głosić kazań, wyświęcać księży. To kara za ujawniony przed laty "grzech w pałacu arcybiskupim". Grzech wykorzystywania pozycji w Kościele do osiągania korzyści erotycznych. Kara prestiżowo była dotkliwa, w końcu nigdy przedtem na tak wysokim szczeblu kościelnym nikogo w Polsce nie spotkała.
Arcybiskup ściągnął ją na siebie swymi umizgami do kleryków jeszcze za pontyfikatu Jana Pawła II. Kluczową rolę w nagłośnieniu owych nadużyć odegrali ówczesny ksiądz Tomasz Węcławski, wybitny teolog, i sędziwa działaczka katolicka, zaprzyjaźniona z Karolem Wojtyłą, dr Wanda Półtawska.
Brak niestety zeznań samych poszkodowanych, to znaczy młodych mężczyzn szykujących się do zawodu kapłańskiego, molestowanych przez dostojnika będącego ich przełożonym. Jeśli takie zeznania istnieją, nie przedostały się one do wiadomości publicznej. Ta luka ma istotne znaczenie prawne, bo bez takich zeznań brak podstaw do interwencji państwowego wymiaru sprawiedliwości. Można się domyślać, czemu molestowani nie pokwapili się pod nazwiskiem zeznać, co się im przydarzyło w Poznaniu, kiedy ordynariuszem był abp Paetz. To przecież sytuacja jak z korporacji, w której szef molestuje osoby podwładne. Rzadko kiedy ofiary szefa erotomana decydują się na zgłoszenie przestępstwa na policję. W Kościele przełamać strach i wstyd jest jeszcze trudniej. Dochodzi przecież obawa przed zarzutem, że szargają świętości.
Skoro Watykan zdementował pogłoski napływające z wielu źródeł o "odwieszeniu" arcybiskupa, to skąd się one w ogóle wzięły?