Kłopoty Mateusza zaczęły się już w przedszkolu, gdy w grupie starszaków wprowadzono zajęcia z religii. Grzelakowie jako rodzina niewierząca nie chcieli, by syn brał w nich udział. Początkowo próbowali przemilczeć sprawę, licząc, że jakoś się ułoży, ale gdy zażądano wpłaty za podręcznik, musieli się zdeklarować. Przedtem Mateusz lubił przedszkole, potem wracał z niego zapłakany, bo na czas katechezy panie oddzielały go od grupy. Miał siedzieć sam i bawić się klockami. Wokół rodziny zaczęły się plotki. Żydzi? Komuniści? Świadkowie Jehowy? W każdym razie jacyś inni.
Walka z systemem
W podstawówce było jeszcze gorzej. Musieli podpisać oświadczenie, że rezygnują z katechezy, choć zgodnie z prawem to rodzice dzieci chodzących na religię powinni podpisywać oświadczenia. Na prośbę o zorganizowanie lekcji etyki usłyszeli, że w ramach alternatywy szkoła może zorganizować Mateuszowi pobyt na korytarzu, ewentualnie w bibliotece. Jako inny był przez kolegów wyzywany, bity, nawracany na siłę. Topiono w sedesie jego rzeczy. Musiał przenieść się do innej szkoły. Tam również nie było etyki, ale przynajmniej miał w tym czasie dodatkowe zajęcia z niemieckiego.
– W każdej szkole syna: w gimnazjum, potem w liceum, wreszcie w technikum, do którego musiał się przenieść, pisaliśmy podania o zorganizowanie zajęć z etyki – opowiada Czesław Grzelak. – Dyrektorzy patrzyli na mnie jak na dziwne zjawisko atmosferyczne: etyka w Ostrowie Wielkopolskim? Chyba na głowę upadłem.
Grzelakowie zaczęli więc pisać skargi. Do dyrekcji szkół, do kuratorium, do Ministerstwa Edukacji Narodowej, do prezydenta, do rzecznika praw obywatelskich. Przychodziły odpowiedzi wymijające. Teoretycznie mają rację, szkoła jest zobowiązana do zorganizowania odpowiednich zajęć, ale jeśli jest to praktycznie niemożliwe, to trudno.