Zacząć wypada od krótkiego remanentu, bo gdy opadają emocje, sprawy widać wyraźniej. Warto więc zauważyć, że zwycięzca wyborów jest jeden – prezydent elekt Bronisław Komorowski, a nie Jarosław Kaczyński ani Grzegorz Napieralski. Wybory prezydenckie to kolejne zwycięstwo Platformy, a zwłaszcza premiera Donalda Tuska, i kolejna przegrana zwycięskiego jakoby PiS.
Wynik wyborów nie zachwiał koalicją, choć być może uczyni ją w przyszłości trudniejszą. Tusk musi podtrzymywać Waldemara Pawlaka, jednak w PSL słynne jest powiedzenie, że Pawlak prezesem partii będzie albo do śmierci, albo dożywotnio. W przypadku SLD względny sukces wyborczy pokazał to, co szef tej partii Grzegorz Napieralski realizuje od dawna, przekształcając swoje ugrupowanie w partię aparatu, tyle że młodszego i bardziej pragmatycznego, lepiej wyćwiczonego w politycznym marketingu. Środowisk, które miałyby ideowo poprzeć SLD, nie widać. W procesie wyborczym dla tzw. nowej lewicy i SLD wspólna była głównie fascynacja Kaczyńskim.
Pokój zapomniany
Nie widać też tych zasadniczych zmian w polskiej polityce, zwłaszcza takich, które miałyby się dokonywać pod dość napuszonym hasłem zakończenia wojny polsko-polskiej, która raz była, a raz nie. Kiedy mówił o niej na przykład Andrzej Wajda, okazywało się, że niesłusznie, niedopuszczalnie straszył. A gdy do jej zakończenia wzywał prezes PiS, stawała się ona wielkim wyzwaniem dla klasy politycznej. Zapewne temu wyzwaniu polska polityka nie sprosta i okaże się, że rację miał jednak Wajda.
Gdyby symbolicznie szukać takiego właśnie nowego-starego początku, można przywołać dwie sceny.