Platforma staje do walki, która coraz bardziej zaczyna przypominać starcie ostateczne: albo-albo, z finałem w 2011 r. Syndrom smoleński, tak jak został zaprojektowany politycznie przez Jarosława Kaczyńskiego, nadał konfrontacji politycznej wymiar mistyczno-mityczny, przeniósł walkę o władzę w sferę odrealnioną i prawie świętą. 500 dni (już niecałe) wojny jest więc pewne.
Paradoks numer jeden, przed jakim stoi Tusk, wygląda tak: żeby rządzić i przeprowadzać tak zwane niepopularne, choć zapewne konieczne reformy, trzeba mieć władzę, ale żeby mieć władzę, trzeba ją utrzymywać, żeby zaś ją utrzymywać, nie wolno przeprowadzać zbyt niepopularnych reform.
Paradoks numer dwa, pokrewny, brzmi: władza bez działań nie ma sensu, ale przywrócenie tego sensu władzy może ją zakończyć. Czy zatem ważniejszy jest sens władzy czy ona sama? Albo: gdzie jest tutaj punkt równowagi?
Deklaratywnie Platforma zapowiada reformy. Mówi się o 34 projektach ustaw, także tych, które Lech Kaczyński odesłał do Trybunału Konstytucyjnego. Jest też pakiet zdrowotny (w tym dodatkowe ubezpieczenia i zmiana prawa farmaceutycznego), „deregulacyjny” (m.in. elektroniczna rejestracja spółek czy likwidacja NIP) i społeczny, m.in. sprawa żłobków, szkolnictwa wyższego i emerytur.
Niby ścieżka legislacyjna dla pomysłów rządu jest łatwa i dostępna, jako że na jej końcu znajduje się nowy prezydent, wywodzący się z tego samego obozu i wciąż mówiący, że utożsamia się z projektem politycznym Platformy. Jak wszyscy powtarzają, zanikło zatem polityczne alibi, że to Pałac Prezydencki blokuje reformy. Bronisław Komorowski nie będzie blokował, co oczywiście jest faktem, ale jednak niekompletnym.