Jacek Żakowski: – Tego lata, w dwudziestym roku niepodległości, Polacy – no, wielu Polaków – nagle zobaczyli, jak bardzo klerykalne państwo zbudowali. Czego to jest skutek?
Małgorzata Winiarczyk-Kossakowska: – W pierwszym rzędzie tradycji. Historycznie Kościół katolicki odegrał olbrzymią rolę. Zwłaszcza po utracie niepodległości zapracował na szacunek Polaków. A Jana Pawła II większość Polaków kochała. Wydawało się naturalne, że suwerenna Polska chce się jakoś odwdzięczyć.
Teraz coraz więcej osób mówi: przesadziliśmy. Kiedy przesadziliśmy?
To narastało od pierwszej wizyty papieża w 1979 r. i jeszcze bardziej od lat 80., kiedy peerelowska władza słabła i zabiegała o wsparcie Kościoła. To wtedy najczęściej spotykała się Komisja Wspólna Rządu i Episkopatu. Ponad 40 posiedzeń przyniosło Kościołowi wiele bardzo korzystnych rozwiązań. Łącznie z uchwaleniem 17 maja 1989 r. – czyli na dwa tygodnie przed historycznymi wyborami – obowiązującej do dziś ustawy o stosunku państwa do Kościoła katolickiego. Rząd Rakowskiego liczył, że w ten sposób kupi życzliwość Kościoła w kampanii wyborczej. A potem przyszedł premier Mazowiecki, który z pierwszą wizytą pojechał do Watykanu i od razu oświadczył, że gotów jest do rozmów o konkordacie. Kościół triumfował i przyjmował kolejne prezenty od władzy.
Wciąż chodziło o kupowanie poparcia?
Władza zbyt widocznie nadskakiwała Kościołowi, zwłaszcza ilekroć zbliżały się wybory. Religię do szkół wprowadzono na przykład niepublikowaną instrukcją ministra Samsonowicza na krótko przed wyborami prezydenckimi, w których startował premier Mazowiecki. Ustawę o finansowaniu KUL uchwalono z inicjatywy prof. A. Stelmachowskiego na krótko przed wyborami parlamentarnymi w 1991 r.