Nadzieje lokuje tam Grzegorz Napieralski, w standardowym przekonaniu, że w Polsce istnieje potencjalnie wielka lewicowa, antykościelna siła. Podobnie Janusz Palikot, myśląc o nowej partii, chce rozruszać biernych obywateli, bo na podebranie wyborców istniejącym ugrupowaniom dużej szansy nie ma. Część komentatorów uważa, że także Jarosław Kaczyński, utwardzając swoje poglądy, liczy na to, że gorącą, rewolucyjną retoryką wyrwie z apatii część swojego ukrytego dotąd elektoratu. Nawet jeśli udałoby się pozyskać niewielki ułamek milczących, to i tak zysk byłby ogromny, wszak regularnie nie głosuje w Polsce kilkanaście milionów ludzi. Czy te rachuby mają jakieś uzasadnienie?
W rozmaitych sondażach popularności ugrupowań politycznych pojawiają się dane o deklarowanej chęci udziału w wyborach. Zawsze ten wynik o kilkanaście do dwudziestu kilku punktów procentowych przewyższa późniejszą realną frekwencję. Są takie osoby, które przynajmniej na poziomie deklaracji rozważają pójście do urny, choć potem z domu się nie ruszą.
Jest jednak grupa, która nawet w niezobowiązującym badaniu stanowczo określa się jako niegłosująca. To, rzec można, twardy antyelektorat. Symptomatyczne, że także wybory samorządowe rzadko zmieniają zastałe statystyki, mimo że odległości między wyborczymi rozstrzygnięciami a decyzjami lokalnej władzy są o wiele krótsze niż w wyborach prezydenckich czy parlamentarnych. Nic z tego, nawet największe namiętności, rozrachunki za błędy i korupcję, bezpośrednio doświadczona niesprawność władzy nie wywołują pospolitego poruszenia i nie przełamują absencji.
Czy to bardziej protest polityczny, który można próbować eksploatować, czy też beznadziejny, całkowity brak zainteresowania polityką, spowodowany choćby niskim wykształceniem, trudnościami materialnymi, miejscem zamieszkania daleko od cywilizacyjnych centrów? Czy niegłosujący czekają na jakąś propozycję polityczną, nową partię, bo istniejące ich nie satysfakcjonują, czy też są trwale odwróceni od życia publicznego. Czy – wreszcie – stanowią potencjał raczej rewolucyjny, czekający na słynną iskrę, czy raczej stabilizujący, odzywający się tylko wtedy, kiedy zagrożony jest spokój, jak w 2007 r. Czyli trochę jak w starym dowcipie o Jasiu, który nie odzywał się do późnego wieku, ponieważ zawsze był kompot do obiadu. Przemówił po raz pierwszy, kiedy kompotu zabrakło. Odpowiedź na te pytania jest dla polityków, ale też dla jakości polskiej demokracji kluczowa. Wciąż daje znać o sobie przekonanie, że kiedy ten uśpiony elektorat się obudzi i ryknie, to politykom, zwłaszcza tym rządzącym, czapki pospadają.
Wybory jak transakcja
Mapa frekwencji nie daje jasnego obrazu. W ostatnich wyborach niska frekwencja bywała w tych województwach, gdzie wygrywał Komorowski (np. warmińsko-mazurskie czy zachodniopomorskie), a wysoka, bliska średniej ogólnopolskiej, tam, gdzie dobry wynik miał Kaczyński: podlaskie, podkarpackie. Ściana wschodnia, gdzie można by szukać zapóźnień cywilizacyjnych jako przyczyn wyborczej bierności, nie odbiegała frekwencyjnie od reszty kraju. Z dużych miast stosunkowo słabiej wypadły Katowice, Łódź i Bydgoszcz, ale i tu trudno znaleźć jakiś wspólny klucz. Jedyna prawidłowość to niższa frekwencja na wsi niż w miastach, o ok. 6 punktów proc., ale to rodzi następne pytanie: dlaczego niemal równo połowa mieszkańców wsi poszła do wyborów, a druga połowa została w domach? Czym się te dwie grupy różnią?
Amerykańscy socjologowie badający frekwencyjne zagadki doszli do wniosku, że udział w wyborach przypomina transakcję, w której ponosi się pewien koszt: emocjonalny (zawierzenie komuś) oraz niejako fizyczny, związany z samym aktem głosowania (sprawdzenie, gdzie jest komisja, wyjście z domu, dojazd itp.), oczekuje się więc zysków. Do tego zaś potrzebne jest minimum przekonania, że pomiędzy aktem głosowania a własną sytuacją istnieje jakiś związek. Te związki we współczesnych demokracjach słabną. Partie mają zbliżone programy ekonomiczne, istnieje wiele obiektywnych ograniczeń, które nie pozwalają na zbyt autorskie koncepcje.
Coraz bardziej zatem liczy się motyw emocjonalny, kulturowy, ideologiczny, a także personalne sympatie i antypatie. Ale to szkoła jazdy dla bardziej zaawansowanych, odczuwających interes grupowy nie tylko w kategoriach socjalnych, ale też cywilizacyjnych; odróżniających własny psychopolityczny komfort od jego braku. Jeśli to wydaje się nieistotne, nie ma takiej siły, która wyciągnęłaby kogoś na wybory.
Wydaje się, że istnieje zależność pomiędzy wyborczą frekwencją a skłonnością obywateli do udziału w ulicznych demonstracjach. We Francji czy we Włoszech, gdzie frekwencja jest zazwyczaj bardzo wysoka, także na demonstracje przychodzi kilkaset tysięcy ludzi, nawet milion. W Polsce kilkutysięczny pochód uchodzi za bardzo udany protest, a dziesięciotysięczna manifestacja przechodzi do legendy. I to w kraju, który wciąż odczuwa skutki gwałtownej ustrojowej transformacji, w przeciwieństwie do sytych państw starej Europy. Ta specyficzna senność polskiego społeczeństwa jest fenomenem zauważanym przez ekspertów polskich i zagranicznych.
Nie rozbudziła go nawet, wydawałoby się bardzo gorąca, wojna kulturowa pomiędzy PiS a Platformą; już bardziej ekscytujące okazywały się wybory prezydenckie z udziałem Aleksandra Kwaśniewskiego (68 proc. w 1995 r. i 61 proc. w 2000 r.). W pierwszych naprawdę wolnych, bo już niekontraktowych, wyborach do parlamentu w 1991 r. wzięło udział tylko nieco ponad 43 proc. uprawnionych. W wyborach parlamentarnych w 2005 r., na fali rzekomego moralnego wzmożenia, patriotycznego ożywienia i oburzenia po aferze Rywina, do urn pofatygowało się 40,5 proc. dorosłych Polaków. Dwie trzecie się tym nie przejęło, co nie przeszkadzało PiS występować z rewolucją w imieniu narodu.
Ta frekwencyjna nędza i brak zainteresowania w dodatku ma miejsce w kraju, gdzie lawinowo przybywa ludzi z wyższym wykształceniem, gdzie działają setki organizacji, których zadaniem jest budzenie obywatelskiej świadomości. Nawet na tle innych krajów środkowo-wschodniej Europy, z podobną drogą przemian, Polska wypada zdecydowanie najgorzej: w Słowacji, Estonii, Słowenii, na Łotwie w wyborach parlamentarnych głosuje średnio ponad 70 proc., a przedostatnie miejsce w tej konkurencji, przed Polską, zajmuje Litwa z 58-proc. frekwencją.
Problemem jest też niestabilność zachowań wyborczych Polaków. Z badań dr. Mikołaja Cześnika, znawcy tematu frekwencji, wynika, że między kolejnymi wyborami aż 25–30 proc. obywateli przechodzi od głosowania do absencji lub odwrotnie. Oznacza to, że – biorąc pod uwagę średnią frekwencję – wszystkie partie łącznie zakotwiczają się na dłużej najwyżej w jednej trzeciej społeczeństwa. I ta jedna trzecia de facto ustala życie polityczne w kraju. W tym politycznym mikrospołeczeństwie, jak w tyglu, mieszają się emocje, idee, poglądy, które – choć niekoniecznie podzielane przez większość – są mocą reguł demokracji uznawane jako większościowe i obowiązujące.
Chodzący i chadzający
Cześnik zauważa też, że nowe roczniki wyborców, wchodzące na polityczny rynek, powielają zachowania wyborcze starszych, poziom uczestnictwa znacząco się nie różni. Statystycznie biorąc, najbardziej prawdopodobne jest, że do wyborów pójdzie mężczyzna w średnim wieku, z wyższym niż średni dochodem, z wykształceniem powyżej średniej krajowej, mieszkający w mieście, w byłym zaborze austriackim. Decyzji o pójściu do wyborów sprzyja też – jak pokazują badania – religijność (a ściśle mówiąc, chodzenie do kościoła). Wśród niegłosujących jest więcej kobiet o 1–7 punktów proc. (w czterech ostatnich wyborach parlamentarnych, inne wyniki dotyczą tego samego okresu), więcej osób młodszych (do 45 lat) i najstarszych powyżej 66 lat – tu różnice, np. pomiędzy trzydziestolatkami a pięćdziesięciolatkami, sięgają, w zależności od roku wyborów, od kilkunastu do nawet ok. 25 punktów proc. Pomiędzy innymi grupami wiekowymi różnice są wyraźnie mniejsze. W grupie wyborczo nieczynnej zdecydowanie przeważają osoby z najniższymi dochodami na głowę w rodzinie; tu różnica między ubogimi a zamożnymi sięga od kilkunastu do nawet 26 punktów proc. (w 2007 r.). W podobnych proporcjach głosujący różnią się od niegłosujących w kwestii wykształcenia. Chociaż wyborcy od „niewyborców” zdają się w skrajnych przypadkach mocno od siebie różnić, względne odchylenia od sąsiadujących ze sobą socjologicznie grup są już znacznie mniejsze, a decyzja różni się o 100 proc. Jest też tak, że z dwóch osób z tej samej warstwy jedna idzie do urny, druga zostaje w domu i tego nie sposób dokładnie zmierzyć, bo w grę wchodzą czynniki psychologiczne.
– Mamy grupę ok. 20–30 proc. tych, którzy zawsze chodzą na wybory – mówi Cześnik – i około 15–20 proc. tych, którzy nie głosują nigdy. Ci ostatni żyją w ogóle poza polityką i nie czują z tego powodu żadnego dyskomfortu. Nie oznacza to, że jakoś świetnie sobie radzą. Reszta to „chadzający” na wybory. Oni mają potrzebę, żeby raz na jakiś czas pójść do urny.
Tak jak w 2007 r. z obawy przed PiS. W 2001 r. nowa duża grupa kobiet zagłosowała na SLD, bo wydawało im się, że miał dla niej ciekawą propozycję. Ale Sojusz w czasie kadencji skrócił urlopy macierzyńskie i zlikwidował fundusz alimentacyjny, więc kobiety się obraziły i na następne wybory już tak chętnie nie poszły. W innych krajach karanie nieudolnych czy kłamliwych polityków odbywa się przez głosowanie na inną partię, u nas zaś przez absencję. Ta nasza niestabilność to rekord w skali Europy – tłumaczy Cześnik. Zauważa też, że – jak to się fachowo nazywa – partycypacja wyborcza w Polsce jest silnie związana ze strukturą społeczną: nierówne uczestnictwo ma wpływ na nierówną reprezentację polityczną i, co za tym idzie, nierówny wpływ na sprawy kraju. Co więcej, nagły wzrost frekwencji, jak w 2007 r., może jeszcze wzmocnić te nierówności, gdyż do wyborów rusza określona grupa, a nie po prostu kolejny milion obywateli, w którym odwzorowany jest przekrój całego społeczeństwa. Cześnik formułuje nawet dylemat dla reformatorów polskiej demokracji: jak podnosić frekwencję, niwelując nierówności w odzyskanym elektoracie. Z kolei dla polityków doświadczenie z 2007 r. przemieniło się w inny dylemat: jak wyrwać z letargu tę akurat część wyborców, która poprze nas, a nie konkurentów.
Prof. Janusz Czapiński, socjolog, mówi, że część niegłosujących uważa, że poradzi sobie niezależnie od sytuacji politycznej, a inna część za to jest tak bezradna, że nawet w państwie nie widzi ratunku dla swojego położenia, niezależnie, kto nim rządzi. – Na pytanie, zadane wprost w badaniach, czy od władz zależało to, jak się komuś wiodło w minionym roku, pozytywnie odpowiada od 7 do 15 proc. Ja się raczej dziwię, że tak wiele osób na wybory mimo wszystko chodzi – mówi Czapiński. – Polacy są przekonani, że świat zamyka się w obrębie rodziny czy własnego obejścia. To skutek niskiego kapitału społecznego i pewnego charakterystycznego fatalizmu, przejawiającego się w przekonaniu, że nic nie jest w stanie poprawić mojego losu.
Duża niestabilność polskich wyborców i to „chadzanie na wybory” co jakiś czas świadczą o tym, że nadzieje polityków na nagłe pozyskanie nowych wyborców nie są bezpodstawne. W istocie, przy takiej wymianie elektoratu co kadencję, przy niezmienionej średniej frekwencji, partie stale przekonują do siebie coraz to nowych wyborców. Mają jednak zasadniczy problem w ich utrzymaniu. Nawet jeśli nie zasilą oni szeregów przeciwników, to uciekają w absencję. Wydaje się jednak, że potencjalna klientela Platformy czy nowych lewicopodobnych tworów politycznych, jak Palikota, ma do pokonania niższy próg w decyzji pójścia na wybory. Nie ma tu przeszkód strukturalnych, to ludzie młodsi, z większych ośrodków, lepiej ulokowani społecznie.
PiS ma zapewne trudniejszą sytuację, gdyż ewentualny ukryty elektorat tej partii jest niegłosujący właśnie strukturalnie, od lat, z powodów ekonomicznych, wiekowych, mentalnościowych. Uruchomienie go wymaga większego wysiłku. Ale być może jest tam spory potencjał. Prof. Krystyna Skarżyńska, socjolog: – Część niezadowolonych z tego, co się w kraju dzieje, nie chodzi na wybory, żeby dać w ten właśnie sposób wyraz sprzeciwu. Trochę jak za PRL. Na podobny fenomen zwraca uwagę dr Mikołaj Cześnik. – W końcówce PRL podziemna wówczas Solidarność namawiała do bojkotu wyborów. Ta tradycja bojkotu jakoś przetrwała w myśleniu: „nie lubię władzy, to im zrobię na złość i nie pójdę do wyborów”.
Wyszarpać swoich
Jeśli, zgodnie z hipotezą Waldemara Kuczyńskiego, PiS utwardził kurs po to, by wstrząsnąć ukrytym elektoratem i wytrącić go ze snu, to przed tą partią powstaje dylemat: jak obrzydzać istniejące państwo i władzę tak, by nie wzmacniać zarazem tej postawy inercyjnego sprzeciwu w postaci absencji. Zbyt czarny obraz rzeczywistości paradoksalnie może zniechęcać do wyborów. Poza tym, wszyscy już rządzili i wpisują się w establishment „onych”.
Platforma ma zaś inny problem. Zapewne niewielkie jest prawdopodobieństwo przepływu wyborców od Tuska do Kaczyńskiego. Ale możliwa jest właśnie ucieczka w absencję, co polskim wyborcom przychodzi nadzwyczaj łatwo. Nie będą wspierać PiS, ale też mogą nie pójść głosować na Platformę. Wyjdzie im, że transakcja nie uzasadnia już kosztów.
Ważne jest także to, jakie poglądy polityczne dominują wśród tych, którzy na wybory nie chodzą. – W tej grupie 55 proc., jaka omija wybory, jest reprezentacja każdego elektoratu – mówi socjolog prof. Radosław Markowski. – Gdyby 100 proc. uprawnionych poszło do głosowania, wynik wyborów by się nie zmienił. Cała sztuka polega na tym, która partia lepiej zmobilizuje swoją grupę z tych niegłosujących. W 2007 r. Platformie udało się zmobilizować w większości niegłosujących najmłodszych uprawnionych, a Kaczyńskiemu nie udało się to w przypadku większości niegłosujących najstarszych wyborców – tłumaczy Markowski. Najbliższe wybory, jeśli przyjąć tę tezę, będą polegać na tym samym: kto weźmie więcej swoich pośród tych milczących. Przy czym PiS, jeżeli chce pokonać Platformę, musi pozyskać proporcjonalnie więcej wyborców z tej puli niż Platforma, bo ma ich w ogóle mniej.
Nowe inicjatywy polityczne za to muszą przekroczyć aż dwa progi: pierwszy – rozpoznawalności i wyrazistości, oraz drugi – właśnie transakcyjny, żeby się chciało wyborcy włożyć wysiłek i zainwestować w coś, czego jeszcze nie zna, a zarazem zmienić preferencje, bo niegłosujący są już w istocie czyimś elektoratem. To bardzo trudne, ale nie niewykonalne. Zwłaszcza że można wyczuć moment jakiegoś przesilenia, przegrupowania sił, zmęczenia istniejącym układem politycznym. Ale niewykluczone, że to złudzenie. Zmęczeni mogą być ci, którzy nieustannie politykę obserwują, a na wybory i tak chodzą. Milczący elektorat wcale nie musi być zmęczony. Jest obojętny, co jest z kolei zupełnie niezrozumiałe dla ludzi aktywnych politycznie. Nie pierwszy to i nie ostatni polski podział.
współpraca: Anna Dąbrowska, Malwina Dziedzic