Nadzieje lokuje tam Grzegorz Napieralski, w standardowym przekonaniu, że w Polsce istnieje potencjalnie wielka lewicowa, antykościelna siła. Podobnie Janusz Palikot, myśląc o nowej partii, chce rozruszać biernych obywateli, bo na podebranie wyborców istniejącym ugrupowaniom dużej szansy nie ma. Część komentatorów uważa, że także Jarosław Kaczyński, utwardzając swoje poglądy, liczy na to, że gorącą, rewolucyjną retoryką wyrwie z apatii część swojego ukrytego dotąd elektoratu. Nawet jeśli udałoby się pozyskać niewielki ułamek milczących, to i tak zysk byłby ogromny, wszak regularnie nie głosuje w Polsce kilkanaście milionów ludzi. Czy te rachuby mają jakieś uzasadnienie?
W rozmaitych sondażach popularności ugrupowań politycznych pojawiają się dane o deklarowanej chęci udziału w wyborach. Zawsze ten wynik o kilkanaście do dwudziestu kilku punktów procentowych przewyższa późniejszą realną frekwencję. Są takie osoby, które przynajmniej na poziomie deklaracji rozważają pójście do urny, choć potem z domu się nie ruszą.
Jest jednak grupa, która nawet w niezobowiązującym badaniu stanowczo określa się jako niegłosująca. To, rzec można, twardy antyelektorat. Symptomatyczne, że także wybory samorządowe rzadko zmieniają zastałe statystyki, mimo że odległości między wyborczymi rozstrzygnięciami a decyzjami lokalnej władzy są o wiele krótsze niż w wyborach prezydenckich czy parlamentarnych. Nic z tego, nawet największe namiętności, rozrachunki za błędy i korupcję, bezpośrednio doświadczona niesprawność władzy nie wywołują pospolitego poruszenia i nie przełamują absencji.
Czy to bardziej protest polityczny, który można próbować eksploatować, czy też beznadziejny, całkowity brak zainteresowania polityką, spowodowany choćby niskim wykształceniem, trudnościami materialnymi, miejscem zamieszkania daleko od cywilizacyjnych centrów?