Osoby czytające wydania polityki

Wiarygodność w czasach niepewności

Wypróbuj za 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

POlandia i PiSlandia

Janusz Kapusta / Corbis
Myślicie o tym, ale boicie się zapytać. Socjolog Radosław Markowski odważył się i zapytał: czy Polacy koniecznie muszą się dogadać i pojednać? Pytania tego rodzaju przemilczeć się nie da. Skoro padło, musi też paść odpowiedź.
Corbis

Na zjeździe socjologów, a potem na łamach „Gazety” prof. Markowski zaproponował aksamitny rodzaj separacji. Bo po co się ciągle kłócić? Czy my naprawdę musimy się w każdej sprawie szczegółowo dogadać i wszystko ze sobą do najdrobniejszego detalu omówić? My, czyli dwa wielkie, rysujące się na scenie politycznej filary: „Polski oświeceniowo-świeckiej” i „Polski katolicko-narodowej”. Prosto mówiąc: POlandii i PiSlandii (wraz z przyległościami).

Własne szkoły i szpitale

Są trudne małżeństwa mające po dwa konta i dwie lodówki. Ona swoją. On swoją. Żeby się nie kłócić, co kupić i na ile ma starczyć. Są w wielu małżeństwach ciche dni, tygodnie, a nawet miesiące. I życie jakoś się toczy. Lepiej, niż kiedy rzucają zastawą. W państwie może być podobnie. Czemu nie?

Pomysł Markowskiego, który w pierwszej chwili robi wrażenie żartu, jest z grubsza biorąc taki: skoro już dokonał się i dramatycznie ujawnił tak ostry podział, każdy powinien wybrać sobie swój filar i w nim płacić podatki, leczyć się, posyłać dzieci do szkoły. W ten sposób każdy by miał Polskę, jaka mu się mniej więcej podoba, i każdy mógłby żyć wedle reguł, które z grubsza akceptuje. Kto nie zgadza się na in vitro, leczyłby się w szpitalu nierobiącym in vitro. Kto nie chce w szkole religii, posyłałby dzieci do szkoły bez religii. Kto nie cierpi Lisa, oglądałby TVPiS. Kogo Pospieszalski doprowadza do szału, miałby TVPO. Wyborcy dwóch głównych partii mieliby do wyboru uczelnie, gdzie w jednej rektorem byłby prof. Zybertowicz, a w drugiej prof. Magdalena Środa – z wszystkimi tego konsekwencjami, które przestałyby być traktowane jak zawłaszczanie instytucji.

Gdyby, doprowadzając rzecz do skrajności, udało się podzielić kraj na terytorialne autonomie czy luźno tylko powiązane stany (nie obyłoby się zapewne bez ruchów migracyjnych), różnice mogłyby być jeszcze większe. PiS mógłby pielęgnować swoją antyrosyjskość i antyniemieckość przez wysyłanie obraźliwych not, pomniki Lecha Kaczyńskiego stałyby w każdej miejscowości i powstałby autonomiczny raport z katastrofy smoleńskiej, który w PiSlandii, ale tylko tam, miałby status oficjalny i obowiązujący. Ileż to by rozwiązało problemów. Przede wszystkim odpadłaby zasadnicza cecha dzisiejszego polskiego konfliktu: że jedna strona coś chce narzucić drugiej, że musi koniecznie zwyciężyć jedna ideologia przy zasadniczym i nieusuwalnym sprzeciwie drugiej strony. Powstałaby Polska Republika Federalna.

Znam sporo osób, które się szeroko uśmiechnęły, jak to przeczytały. Jedne dlatego, że to odlot. Inne, że nareszcie. Ale sprawa zasługuje na więcej niż uśmiech.

Markowski jest politologiem z pierwszej międzynarodowej ligi. Nie bredzi. Nie wyskakuje jak Filip z konopi. Po prostu wyciągnął z polskiej sytuacji wniosek zgodny z uznaną, naukowo zaawansowaną politologiczną wiedzą, a konkretnie z badań Arenda Lijpharta. W pracach pisanych od końca lat 60. (najsłynniejsza to „Patterns of Democracy”, 1999) Lijphart badał, jakie systemy polityczne najlepiej służą różnym społeczeństwom.

Analizując fenomen istnienia stabilnych demokracji w krajach – jak Polska – drążonych przez głębokie podziały społeczne i kulturowe oraz ostrą rywalizację elit politycznych, Lijphart doszedł do wniosku, że najlepiej służy im system, który nazwał demokracją konsocjonalną (później konsensualną). Markowski mówi o jednym z jej elementów – tzw. małej autonomii, określanej też jako feudalizm nieterytorialny. Jego istotą jest takie ograniczenie funkcji państwa, by różniące się grupy same zaspokajały swoje potrzeby społeczne (edukacyjne, zdrowotne, kulturalne i możliwie wiele innych), unikając w ten sposób konieczności porozumiewania się (awanturowania, spierania, walczenia, zwyciężania lub przegrywania) z innymi, np. w sprawie składek zdrowotnych, ubezpieczeń społecznych, etyki lekarskiej, norm obyczajowych, rozliczeń z przeszłością czy programów szkolnych.

Markowski ma dużo racji. Permanentna burda polityczna stała się nie tylko formą, ale i zasadniczą treścią polskiej polityki. Kłótnia o kłótnię zajęła zdecydowaną większość naszej publicznej przestrzeni, energii i uwagi. Zasadnicze podziały, mające realne korzenie w rzeczywistości, objawiają się jako awantura o to, kto komu co złego powiedział, kto bardziej, kto brutalniej. Natomiast detonujące opinię społeczną w innych krajach reformy – służby zdrowia, oświaty, podatków, ustroju – mało kogo obchodzą. A jeszcze dłużej trzeba by wymieniać przedsięwzięcia, których żaden rząd nie podjął, boby go rozszarpano – bez szansy obrony w merytorycznej debacie. Bo stała się ona nie do wyobrażenia.

To jest wojna

Odpowiedź na pytanie, dlaczego tak się stało, jest sporna. Najprostsza brzmi tak, że wszystkiemu winien jest Jarosław Kaczyński albo Donald Tusk oraz ich akolici. Sens to ma niezbyt duży. Nawet jeżeli przypadek sprawił, że kryzys w polityce został wywołany przez patologiczną więź grupy zwichrowanych osobowości, to nie spadły one do pałaców władzy z nieba. Polacy z jakiegoś powodu takich sobie politycznych liderów od lat wybierają, wiedząc, ile są warci.

Markowski niewątpliwie ma rację, że źródłem problemu jest raczej rzeczywistość społeczna i system, który do niej nie pasuje, niż personalne napięcia i dewiacje. Trop, jaki wskazał – czyli lijphartowska analiza systemów politycznych – jest słuszny. Pytanie tylko, czy, idąc za Lijphartem, wskazał najważniejszy brak polskiego systemu. O to bym się spierał.

Silny kulturowy podział polskiego społeczeństwa jest faktem. Społecznym, politycznym i także historycznym. Podobny podział dręczył I Rzeczpospolitą i zniszczył demokrację II Rzeczpospolitej. W obu przypadkach podziały społeczne były radykalizowane przez klasę polityczną mającą niskie kompetencje w budowaniu konsensu i niezainteresowaną jego poszukiwaniem. W obu przypadkach kultura politycznej walki wzięła górę nad kulturą wspólnoty i porozumienia. W III RP też od początku mieliśmy ten kłopot, ale udawało się w zasadniczych sprawach osiągnąć porozumienie. Sztandarowe przykłady takich trudnych konsensów to konstytucja, przystąpienie do Unii Europejskiej, do NATO, ustawa aborcyjna. Za każdym razem, po ostrej debacie, dominujące siły polityczne i Kościół popierały konsens.

Dziś trudno sobie tak rozległą zgodę wyobrazić. I coraz trudniej znaleźć tych, którzy jej szukają. Z kultury politycznej wyparowały tendencje kooperatywne. Porozumienie zostało zdewaluowane przez walkę. Po latach walki obie strony odmawiają sobie nawzajem nie tylko prawa do choć części racji, ale też do istnienia. Jarosław Kaczyński nie uznaje prawa Bronisława Komorowskiego do prezydentury (mówi: „pan Komorowski”) i odmawia mu prawa obecności w polskiej polityce, kontestuje Radę Bezpieczeństwa Narodowego, nie zgadza się na ochronę państwowego BOR. A Radosław Sikorski nigdy nie odwołał wezwania do „dorżnięcia watahy”, którego sens jest w istocie podobny.

To nie są ekscesy. W politycznym dyskursie głównego nurtu marginalne wcześniej opinie typu: „naszym celem nie jest debata, dialog, rozmowa, łagodne przekonywanie, ale położenie kresu…” (T. Terlikowski „To jest wojna”, „Gazeta Polska” 27.10.2010), stały się standardem. Jest to zjawisko stosunkowo nowe. Jego źródła tkwią w zmianach, jakie zaszły w ostatnich latach. Kryzys sprawił, że wzmocniły się, spowodowane przez zmianę ustroju, frustrujące część z nas różnice społeczne. Śmierć Jana Pawła II pozbawiła nas wyważonego zazwyczaj mentora, który powstrzymywał ekspansję prawicowych radykalizmów. Członkostwo w Unii Europejskiej i NATO odebrało polskiej polityce cel główny, jakim była integracja z Zachodem. Okcydentalizacja i kulturowa modernizacja, spowodowane przez otwarcie Polski na laickie i liberalne wpływy Europy, postawiła przed nami kwestię tożsamości, a jednocześnie coraz ostrzej stawia nas przed dylematami późnej nowoczesności, dotyczącymi bioetyki, ekologii, nowej wspólnotowości, opartej bardziej na stylach życia niż tradycyjnych identyfikacjach (region, religia, a nawet narodowość).

Czyja władza, tego ideologia

Są to zmiany od nas niezależne i w znacznej mierze nieuchronne. Ale awanturę i dramatyczne podziały mamy w dużym stopniu na własne życzenie. Destrukcyjna forma politycznych skutków nieuchronnych zmian sama nieuchronna nie była. Jest skutkiem popełnianych od lat błędów, wynikających z fałszywej logiki politycznej.

Wynikają one z niedoszacowania obywatelskości, lekceważenia problemu spójności społecznej i traktowania kultury demokratycznej oraz postaw obywatelskich jako czegoś danego – jak klimat, krajobraz czy gleba. To różni Polskę od starych demokracji. Polskie rządy, partie, ruchy społeczne, media sporo uwagi poświęcały reformowaniu instytucji i edukacji ekonomicznej. Budowanie kultury obywatelskiej i demokratycznej uważane było za zbyteczne. Kiedy zaś kilka lat temu zostało odkryte przez prawicę, przybrało pokraczną formę polityki historycznej betonującej tożsamość Polaków w przeszłości.

Polityka ustrojowa III RP przez długi czas łagodziła konflikty. Proporcjonalna ordynacja wyborcza sprzyjała ekspresji różnorodności wyrażanej przez system wielopartyjny. Nowa konstytucja wzmacniała prezydenta, sądy, trybunały i samorządy, osłabiając samowolę sejmowej większości. Gwarancje praw mniejszości wzmocniło przystąpienie do Rady Europy, a później do Unii, gdzie na ich straży stoją międzynarodowe trybunały.

Zgodnie z tezą Lijpharta wszystko to sprzyjało rozmyciu i łagodzeniu ekspresji narastającego konfliktu, ale jego samego nie ograniczało. Poduszka systemu politycznego znieczulała objawy pogłębiających się i instytucjonalizujących różnic, stymulowanych przez politykę społeczną, która do spójności nie przywiązywała wagi. Z jednej strony pod płaszczem pluralizmu i społeczeństwa obywatelskiego obok oficjalnych struktur powstawało konserwatywno-katolickie państwo w państwie. Katolickie przedszkola, szkoły, uczelnie, szpitale, media, organizacje agresywnie promujące model państwa wyznaniowego, w którym ksiądz, zakonnica lub biskup jest oczywistym liderem. Z drugiej – liberalne media, szkoły i organizacje, w których kluczem do rzeczywistości jest rozum i wola jednostki. Z trzeciej – instytucje państwowe i samorządowe (szkoły, media, uczelnie, służba zdrowia) poddane logice podboju: „czyja władza, tego religia (lub ideologia)”.

Polska nie jest jedynym krajem, w którym taki proces się toczył (i toczy). Nasza specyfika polega na tym, że toczył się on niezauważalnie i bezrefleksyjnie. W odróżnieniu od starych demokracji nasze państwo, słusznie akceptujące i wspomagające instytucjonalizowanie różnic, nie czuło się w obowiązku wspomagać tego, co (poza przeszłością) łączy. Z jednej strony poddało się dyktatowi Kościoła i katolickiej większości (religia w szkole, krzyże, uprzywilejowanie katolickich mediów). Z drugiej – faktycznie odrzuciło świecką edukację obywatelską i budowanie świeckiej tożsamości. Naiwnie liczono, iż za tę edukację wystarczy rozbudowywany samorząd.

Takie przekonanie sprawiło, że rządy przywiązywały coraz mniejszą wagę do narzędzi budowania obywatelskiej wspólnoty. Media państwowe, które w starych demokracjach odgrywają taką rolę, w Polsce od dawna postrzegane są jako przedmiot podboju i narzędzie walki politycznej. Zamiast integracji służą więc społecznej dezintegracji. Zgodnie z komercyjną, tabloidalną logiką (która z istoty powinna być im obca), unikają merytorycznych debat i personalizują różnice, promują raczej konflikt niż kooperację i raczej pokazują bipolarne podziały niż spektrum pluralistycznych opinii, zakotwiczone w centrum. Z debaty wypłukiwane jest więc pytanie „co robić”, a jego miejsce zajmuje pytanie „kto ma rządzić”. Pytanie „kto?” z natury prowadzi zaś do konfliktu, w odróżnieniu od pytania „co?”, które otwiera pole deliberacji, kompromisu i kooperacji.

Podobny proces zachodził w publicznej edukacji. Polska jest jednym z niewielu krajów rozwiniętych, który faktycznie zrezygnował z obywatelskiej pedagogiki w szkołach. Od przedszkola po uniwersytet system nastawiony jest na indywidualny sukces. Metodyka nie przywiązuje wagi do umiejętności współpracy, budowania więzi i zaangażowania dla wspólnego dobra, które od czasów wiktoriańskich są w starych demokracjach głównymi celami publicznej edukacji. Szkołom prywatnym pozwolono zaś na wzmacnianie odrębności i postaw radykalnie różnicujących (elitarnych, wyznaniowych, klasowych). Żadna z licznych reform oświaty nie próbowała zmierzyć się z problemem postaw obywatelskich. Szczątkowa polityka spójności w edukacji dotyczy głównie zupki i wyprawki dla biednych.

Erozja kulturowych podstaw tego, co łączy, sprawiła, że instytucje, które powinny nas łączyć, też zaczęły dzielić. Samorządy zostały opanowane przez skonfliktowane partie, a wspomagane na różne sposoby (np. 1 proc. PIT) „społeczeństwo obywatelskie” stało się w dużej mierze trzecim sektorem, wyrażającym różnice i służącym raczej grupom interesów niż społecznej spójności.

Zdziczały ogród

To wszystko dało się jakoś wytrzymać, dopóki napięcie łagodził wielopartyjny system polityczny. Zmiany w ordynacji wyborczej, nowe prawo o partiach, tabloidyzacja mediów i konstytucja wzmacniająca kierującego rządem lidera najsilniejszego ugrupowania spowodowały jednak, że od dekady system wielopartyjny ewoluuje w stronę dwupartyjności. Usprawnia to rządzenie, ale – zgodnie z powszechnie uznanymi tezami Lijpharta – w warunkach ostrych podziałów radykalizuje konflikt, sprowadzając politykę do wyborów zerojedynkowych. Zachęca też do radykalizacji.

W systemie wielopartyjnym radykałowie tworzą małe ugrupowania, które (jak niegdyś ZChN, ROP czy LPR) mogą znaczyć, tylko będąc w szerokiej koalicji, która zmusza ich do kompromisów. System dwupartyjny w społeczeństwie istotnie podzielonym i będącym pod wpływem stabloidyzowanych mediów tworzy zaś ryzyko zawłaszczenia wielkich partii przez skrzydła radykalne. Kilka lat temu doświadczyła tego Platforma, zdominowana przez Rokitę i Gilowską. Do dziś ta tendencja umacnia się w PiS, co skutecznie rozsadza politykę.

Radosław Markowski proponuje, byśmy zaakceptowali ten stan rzeczy i się dostosowali. To, oczywiście, ma urok. Podobnie jak ciche dni w małżeństwie czy osobne lodówki. Na jakiś czas może to dać spokój. Ale szczęścia nie daje. Ci, którzy poszli tą drogą, nie mają się zbyt dobrze. Nawet jeżeli uśmierzyli wyjściowe konflikty, to wytworzyli i zradykalizowali nowe. Bo osobność nieuchronnie prowadzi do zamykania się w sobie, narastania różnic, niechęci i lęku wobec innych. Belgia i Holandia, które wdrożyły małe autonomie w formie „feudalizmu nieterytorialnego”, bardziej niż inni nie radzą dziś sobie ze starymi ani z nowymi różnicami.

Także w tych amerykańskich stanach, które – jak Illinois i Kalifornia – poszły kiedyś tą drogą, m.in. akceptując faktyczną suwerenność szkolnictwa etnicznego, wynik był ponury. Skoncentrowany na wielowiekowej krzywdzie czarnej ludności program edukacyjny eskalował poczucie obcości. Zamiast złagodzenia napięć, przynosił umocnienie tożsamości etnicznej, opartej na konflikcie z tożsamością amerykańską. Skutkiem była agresja wyrastająca z poczucia alienacji. Dużo lepiej z napięciem rasowym radzą sobie stany Nowej Anglii, które postawiły na koedukację, programy edukacji obywatelskiej, odpartyjniające politykę innowacje demokratyczne i pilnowanie neutralności (światopoglądowej, rasowej) instytucji publicznych.

Demokracja spadła Polsce z nieba. I wylądowała na dość jałowym gruncie. Nie szlifowaliśmy demokratycznego systemu przez wieki i nie pielęgnowaliśmy go przez pokolenia.

Prof. Markowski spróbował przerwać ten krąg niefrasobliwości i radosnej twórczości, pokazując nowy racjonalny trop szukania systemu dla Polski. Dokąd on doprowadzi, dopiero się okaże. Ale jeśli nie pociąga nas wizja Polskiej Republiki Federalnej, trzy tezy wydają się dość pewne:

Po pierwsze, musimy zacząć uczyć się kooperacji i życia we wspólnocie, stanowiących podstawę demokracji. W przedszkolach, szkołach, lokalnych społecznościach, mediach.

Po drugie, musimy pielęgnować i promować demokratyczną ideologię. Stworzyć publiczne media dające przestrzeń dla debaty integrującej znaczącą część wyborców.

Po trzecie, musimy odwrócić ewolucję systemu politycznego w stronę dwupartyjności, która być może pasuje do jednorodnych społeczeństw o wysokiej kulturze politycznej (jak w Anglii), ale coraz gorzej do polskiej rzeczywistości.

Demokracja nie jest systemem naturalnym jak dyktatura albo oligarchia. Jest dość skomplikowanym i wrażliwym na uszkodzenia wynalazkiem ludzi, którzy ją stworzyli, by żyło się lepiej i bezpieczniej. To nie jest puszcza, która sama sobie rośnie. To ogród czy park wymagający nieustannej troski i wysiłku. Jeśli się pogodzimy z tym, że nieuprawiany dziczeje, i poprzestaniemy na rąbaniu własnych ścieżek w chaszczach, to nas pochłonie. Jak dżungla.

Polityka 46.2010 (2782) z dnia 13.11.2010; Polityka; s. 12
Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną