Rodzice 360 tys. dzieci urodzonych w 2005 r. stoją właśnie przed dylematem – czy ich dziecko jest na tyle dojrzałe, by od 1 września mogło iść do szkoły wraz z siedmiolatkami, czy też będzie mu lepiej w zerówce? To ostatni rocznik, wobec którego rodzice mogą dokonać wyboru. W przyszłym roku dzieci z rocznika 2006 trafią obowiązkowo do pierwszych klas. Rok młodsze rozpoczną natomiast – również obowiązkowo – naukę w klasach zerowych.
Rządowy pomysł, by objąć obowiązkiem szkolnym sześcioletnie dzieci, pojawił się w 2008 r. i początkowo miał wejść w życie niemal natychmiast, czyli od następnego roku. Chociaż wynikał ze szlachetnych przesłanek – po pierwsze, takie są standardy w krajach rozwiniętych, po drugie, w dobie niżu demograficznego napływ maluchów uratowałby wiele szkół przed zamknięciem – wywołał gwałtowne protesty. Przeciwnicy od razu zaczęli wyliczać: niedobry program nauczania, nieprzygotowani rodzice, niedouczeni nauczyciele, niedojrzali uczniowie, zapyziałe sale, brak placów zabaw.
Ministerstwo Edukacji szybko zmiękło i postanowiło rozłożyć reformę w czasie. Dało sobie, szkołom i rodzicom trzy lata na przygotowanie. W tym okresie sześciolatki mają prawo, a nie obowiązek nauki w pierwszej klasie. W 2009 r. skorzystało z tego prawa zaledwie 5 proc. dzieci, w 2010 r. – 12,5 proc. Pomysł ministerstwa okazał się trafiony, bo emocje nieco opadły i dziś można już spokojnie i racjonalnie rozmawiać o zastrzeżeniach wobec reformy.
„Stracone dzieciństwo”
„Zabierając tak małym dzieciom prawo do zabawy, zabieramy im prawo do dzieciństwa, a tym samym do szczęścia. Za kilkanaście lat szkoły opuszczą pokolenia wyzutych z emocji, zranionych psychicznie młodych ludzi o pustych oczach” – wieszczył w 2008 r.