Politycy wzięli się za pióra
Redaktorzy z rządu i Sejmu, czyli politycy artykuły piszą
Nie ma się co śmiać. Pisać każdy może, choć niektórzy mają problemy z ortografią. A premierowi – wiadomo – z zasady się nie odmawia. Druku zwłaszcza. Szczególnie gdy się go lubi i gdy jest w kłopotach. Ale fala, która za premierem ruszyła, tworzy już nową jakość.
Politykom zawsze zdarzało się sięgać po pióro. Juliusz Cezar, Churchill, de Gaulle zostawiali bezcenne dla historyków dzienniki, do dziś warte lektury. Bywali też w polityce wielcy grafomani. Dzieła Lenina zajmują całe półki. Pisał je i wydawał, kiedy dążył do władzy i kiedy ją sprawował. Mao, Kadafi, Kim Ir Sen też. Jacek Kuroń nie był grafomanem, ale miał potrzebę objaśnienia innym siebie i świata, który widział. Podobnie jak Obama. Standard to jednak raczej wspomnienia, pamiętniki albo książki wyborcze – głównie autobiografie i rozmowy rzeki. A tsunami kobylastych prasowych polemik między liderami najważniejszych partii to całkiem nowe zjawisko.
Co im się nagle stało? Co też ich tej wiosny napadło?
Gwałtowny atak weny niewiele wyjaśnia. Przyczyna jest głębsza. Politycy zdali sobie sprawę, że zaczopowały się standardowe kanały komunikacji między nimi a ich wyborcami. Zrozumieli, że wprawdzie są w życiu zwykłych ludzi nieustannie obecni przez ekrany i łamy, ale raczej w tym sensie, że ich widać i słychać, niż że są w stanie coś istotnego powiedzieć. Mogą wznosić okrzyki, skandować slogany, robić miny, wykrzykiwać obelgi i insynuacje, ale pozytywnie niewiele z tego wynika.
Gdy polityk wychodzi ze studia lub kończy czytać artykuł o sobie, musi mieć poczucie, że merytorycznie nie zbliżył się do swoich wyborców.