Politycy lubią mówić o honorze, szacunku lub – przeciwnie – upokorzeniu i godzeniu w dumę. Z reguły niehonorowi są ich przeciwnicy. W Polsce tymi pojęciami szafuje się zwłaszcza po katastrofie smoleńskiej, której symboliczny wymiar spowodował sięgnięcie po nieco zarchaizowany zasób pojęć, słabo dziś zdefiniowany.
Honor to według znanego francuskiego socjologa Pierre’a Bourdieu część kapitału symbolicznego, jaki każda społeczność stara się zgromadzić na równi z kapitałem materialnym. Zwykle jest kojarzony z etosem rycerskim, poczuciem własnej wartości i wiarą w zasady moralne. Honorowa jest obrona ojczyzny i opieka nad słabszym, przyznanie się do błędu i dotrzymanie słowa. Niehonorowa natomiast – zdrada, kłamstwo, wypieranie się przegranej, znęcanie nad słabszym.
W krytycznej sytuacji dziejowej odwołanie się do honoru jest chyba w każdej kulturze akordem ostatecznym. My od niemal 200 lat powtarzamy słowa Józefa Poniatowskiego o honorze, który nie pozwalał mu zdradzić Napoleona. Choć gdyby jednak zdradził, to może wespół z Adamem Czartoryskim wytargowałby na Kongresie Wiedeńskim lepsze warunki dla ponapoleońskiej Polski. Niejednego też nadal porusza mowa sejmowa Józefa Becka z maja 1939 r., że w dziejach państw i narodów honor bywa ważniejszy od pokoju za wszelką cenę. Choć przecież, uczestnicząc kilka miesięcy wcześniej w rozbiorze Czechosłowacji, nasz minister sam postąpił niezbyt honorowo.
Jednak dzieje honoru są o wiele bardziej zawiłe niż mity kultury masowej. I niewykluczone, że się na naszych oczach ostatecznie rozmywają. Choć Francis Fukuyama uważał, że motorem historii jest nie tyle pęd do władzy, ile poczucie godności.
Antropologowie zwracają uwagę, że kultura honoru zrodziła się wśród ludów koczowniczych, które cały swój majątek miały przy sobie i z braku instytucji wymiaru sprawiedliwości musiały złodziei karać szybko i drastycznie, by odstraszyć naśladowców.