Mecze ekstraklasy na stadionach w Poznaniu i Warszawie obejrzało w tym sezonie średnio 40 tysięcy widzów. Burdy podczas finału Pucharu Polski wywołało kilka tysięcy kiboli Lecha i Legii. Już ten prosty rachunek pokazuje, że najbliższych pojedynków tych drużyn w lidze nie obejrzy mnóstwo fanów, których we wtorek w ogóle nie było w Bydgoszczy.
Brzmi jak truizm, ale warto przypomnieć, że jedną z zasad systemu państwa prawa, który z takim trudem budujemy od 20 lat jest indywidualne traktowanie każdego obywatela – zarówno w odniesieniu do jego praw i obowiązków, jak i zasług oraz win.
Oznacza to m.in., że nie wolno karać nikogo za czyny, których nie popełnił. Nie wpuszczenie na kolejny mecz kibica, który nie miał nic wspólnego z zamieszkami, jest złamaniem tej zasady, podręcznikowym przykładem stosowania obcej demokratycznym regułom odpowiedzialności zbiorowej.
Nie znaczy to oczywiście, że sprawcom stadionowych burd należy pobłażać. Trzeba ich z biurokratyczną precyzją tropić i karać, a kary z żelazną konsekwencją egzekwować, co oczywiście nie jest łatwe, ani efektowne (ale „jedynie słuszne”, jeśli chcemy trzymać się zasad).
Tej reakcji rządu by nie było, gdyby nie trwający od lat cichy sojusz klubów, PZPN, kibiców, a nawet władz miast, cementowany m.in. strachem przed utratą wpływów z biletów i pustymi trybunami stadionów wybudowanych za grube miliony. Padające z ust prezesów i działaczy słowa o walce z chuliganami i bandytami, które słyszeliśmy przez lata, były niczym innym jak zasłoną dymną, która miała ukryć i pomóc utrzymać status quo. Okrzyki oburzenia z ich strony, które padły po decyzji o zamknięciu aren brzmią dziś - delikatnie mówiąc - zupełnie niewiarygodnie.