Argumentacja oficjalna jest racjonalna – ta rada miała niewiele czasu na wykazanie się, co tak naprawdę zdziała, w dodatku potrzebna jest jako rodzaj kontrolera na czas kampanii wyborczej, by nie pogłębiać chaosu w mediach publicznych. Być może istotna była także mniej oficjalna, kuluarowa interpretacja, że to przecież prezydent w gruncie rzeczy przesądził o politycznym kształcie tej rady, wytypował do niej swoich ludzi i prawne wątpliwości, czy mógłby ich powołać ponownie - bo i taki scenariusz rozważano - wcale nie były do zlekceważenia (jak to u nas, przepisy są wyjątkowo nieostre). W każdym razie awantura polityczna byłaby ogromna, a uruchomienie przed wyborami przetargu politycznego o nową obsadę być może nie warte zachodu.
Nikt nie ukrywał, że odrzucenie sprawozdania przez Sejm i Senat miało wyraźny podtekst polityczny – poskromienie lewicy, która bardzo zakorzeniła się w mediach, forsowała swoich kandydatów na stanowiska i miała wyraźnie małą skłonność do jakichkolwiek kompromisów. Za symboliczne można więc uznać odrzucenie przez KRRiT w przeddzień decyzji prezydenta kandydatury Jerzego Hasińskiego, obecnego prezesa Polskiego Radia. Hasiński ubiegał się o pozostanie na tym stanowisku i był zdecydowanym faworytem lewicy, reprezentowanej przez Włodzimierza Czarzastego (nikt nie ma wątpliwości, kto tak naprawdę w mediach, a już zwłaszcza w radiu, karty rozdaje).
KRRiT rzuciła więc prezydentowi rodzaj linki ratunkowej, dała znak, że z lewicowym naporem sobie jakoś poradzi, tak jak powoli radzi sobie prezes TVP Juliusz Braun, zmieniając część tych osób na kierowniczych stanowiskach, które zbyt jednoznacznie kojarzone były z SLD, czy Stowarzyszeniem Ordynacka. Zapewne na opuszczone miejsca szerszą falą wejdą ludowcy znani ze swojej skuteczności w obsadzaniu stanowisk w mediach i trwaniu z różnych układach.