Do przedwyborczej licytacji na razie nie stanęła tylko Platforma Obywatelska. Swój wyborczy program pokaże dopiero 10 września. To dla niej bardzo niekomfortowa sytuacja. Liczy na kontynuację władzy, więc musi być powściągliwa w obiecankach. W przeciwieństwie do konkurentów nie może ignorować tego, jak słowa jej lidera zostaną odebrane za granicą. Rząd zobowiązał się do rygorystycznego ograniczania deficytu budżetowego, co kategorycznie wyklucza rozdawnictwo pieniędzy. Nieostrożna obiecanka „na jutro” słono mogłaby kosztować już dziś, bo tzw. rynki wymuszą wyższe odsetki od pożyczonych Polsce pieniędzy. Platforma schowała więc głowę w piasek „Polski w budowie”. Słychać głównie tych, którzy umiaru nie mają.
Partie chwalą się grubością swoich programów wyborczych, ale ilość nie przechodzi w jakość. PiS i SLD, które tak irytowała „zielona wyspa”, zachowują się, jak byśmy nią mieli być zawsze. Nawet uważny czytelnik po lekturze nie zorientuje się, jak poszczególni pretendenci do władzy zamierzają jej użyć, by uchronić gospodarkę kraju przed nadchodzącą drugą falą kryzysu. Jaki nowy, lepszy od obecnego, model rządzenia chcą nam zaproponować?
Odpowiedzi na te najważniejsze obecnie pytania i wyzwania nie znajdziemy w żadnej partii. Schemat, według którego pisze się program, jest zupełnie inny. Najpierw szuka się grup, w których dana partia dostrzega szczególnie duży potencjał wyborczy. Potem obiecuje im jak najwięcej.
Politycy przed wyborami najbardziej hojni są dla służby zdrowia, bo to dotyczy wszystkich, a także dla bardzo u nas licznej grupy emerytów i rolników. Zgodnym chórem upominają się też o prawa dla straconego pokolenia, czyli młodzieży.
Wszystkie programy łączy też to, że ich autorzy starannie omijają temat, komu by tu coś zabrać.