Gdyby to był mecz o punkty, albo nawet w finałach mistrzostw, na ostrych dyżurach mieliby pełne ręce roboty, bo gola na 2:2 straciliśmy po podwórkowej akcji. Historyczny sukces i przełamanie naszego największego futbolowego kompleksu były blisko, ale nie oszukujmy się, na zwycięstwo z Niemcami Polacy nie zasłużyli. Zresztą, co by ono zmieniło? Bardzo prawdopodobne, że do odpowiedzi zostawiliby wywołani eksperci od sfery ducha i przekonywali, jak bardzo ten wiekopomny sukces umocnił psychikę naszych reprezentantów. Ale w istocie rzeczy, każdy kto się na futbolu trochę zna, wciąż widzi drużynę pękniętą na pół: skuteczną w ataku, kruchą w obronie i psychika ma tu niewiele do rzeczy, raczej umiejętności. We wtorek Wojciech Szczęsny miał swój dzień, ale co będzie gdy następni rywale lepiej wykalibrują celowniki?
Już we wcześniejszych meczach kadry pod dowództwem Franciszka Smudy było widać, że jeśli chodzi o ofensywę, jest postęp. Znając futbolową filozofię Smudy, można się było spodziewać, że odda za atak wszystkie pieniądze. W ciągu dwudziestu minut spotkania z Niemcami jego reprezentacja stworzyła sobie więcej okazji do zdobycia goli, niż w dwóch ostatnich potyczkach z zachodnim sąsiadem razem wziętych, najpierw za kadencji Pawła Janasa, a potem Leo Beenhakkera. Szkoda tylko, że wciąż trzeba czekać na kontratak, by pod bramką rywala zasiać trochę zamętu. Atak pozycyjny pozostawia wiele do życzenia, a wykorzystanie stałych fragmentów gry woła o pomstę do nieba. Stara bajka.
Zysk z tego meczu to świadomość, że mamy dwóch piłkarzy (Szczęsny, Lewandowski), których wielu trenerów wzięłoby z pocałowaniem ręki i dwóch (Błaszczykowski, Murawski), którzy są więcej, niż solidni. Cieszy też, że grając w osłabieniu Polacy nie zwiesili głów, a nawet potrafili zdobyć się na bramkową akcję.