Kampania właśnie się rozkręca, wiele rzeczy może się zmienić, bo Polacy podejmują wyborcze decyzje w ostatniej chwili, ale przecież taki scenariusz jest coraz mniej prawdopodobny. A jeśli tak, to spojrzenia kierują się na przewodniczącego: cóżeś zepsuł, kapitanie? Czy coś zepsuł? Może nie tyle zepsuł, ile zmienił.
Jego Sojusz jest inny od Sojuszu Kwaśniewskiego czy Millera. To nieprawda, że Napieralski przespał czas od czerwca 2008 r., kiedy przejął partię. Systematycznie, miesiąc po miesiącu, dokonywał w niej przesunięć, jednych awansując, drugich wyrzucając, przebudowując partię według własnego uznania.
„Starzy generałowie nie wygrywają współczesnych bitew” – powtarzał. I zmieniał SLD nie tylko kadrowo czy organizacyjnie, ale i mentalnie. Tu wykazał się wielkimi talentami. Można zresztą śmiało mówić, że jeśli chodzi o wewnątrzpartyjne gry, personalne roszady, obietnice, Grzegorz Napieralski to ścisła czołówka III RP. Filozofia zmiany, którą przeprowadził w SLD, była jedna – więcej władzy w rękach przewodniczącego. I ją ma.
Walka o pozycję
Dawny Sojusz był ugrupowaniem, nazwijmy to, wielonurtowym. Byli tu ludzie od Millera, ludzie od Kwaśniewskiego, Smolna, Ordynacka, swoją pozycję miał Śląsk, swoją związki zawodowe. Przyjaźń w Sojuszu była przeważnie szorstka. Ale to wszystko jakoś się ucierało, ci ludzie wspólnie występowali na konferencjach, w kampaniach, decyzji w partii nie podejmował jeden wódz, ale grono liderów (Kwaśniewski, Miller, Szmajdziński, Borowski, Cimoszewicz, Oleksy, Janik…). Warto zresztą poczytać ich wspomnienia – jak przekonywali się do rana w sprawie różnych rozwiązań – o program prywatyzacji, o NATO, o popiwek i tak dalej.