Nie telefonuje do Grzegorza Schetyny ani do klubu i właściwie nie wiadomo, z kim rozmawia, wyjąwszy grono najbliższych przyjaciół, niekoniecznie najbardziej politycznie aktywnych. Nie zbierają się władze partii, aby przynajmniej porządnie uczcić wyborczy sukces. Ci, którzy zwykli się przedstawiać jako „dobrze poinformowani”, okazują się poinformowani wyjątkowo marnie. Nawet prezydent wydaje się zdezorientowany i wysyła dość dziwne komunikaty: a to zaprosi Tuska z Pawlakiem na konsultacje „koalicyjne”, zmienione dość szybko w „polityczne” (bo to jednak lepiej brzmi), a to jego otoczenie wyśle komunikat, że przed pierwszym posiedzeniem Sejmu prezydent spotka się z premierem i marszałkiem Sejmu, jakby rzecz raczej rutynowa miała być zdarzeniem politycznym wielkiej rangi.
Najwyraźniej nikt nie wie, co rodzi się w głowie Tuska, bo wszystko jest dziś w jego głowie i nawet poczet pretendentów do różnych stanowisk (klub parlamentarny, Sejm, rząd) maleje. Kandydaci (w pierwszym medialnym kadrowym obrocie po wyborach znajdują się głównie ci, którzy sami wymyślili, że mogą objąć jakieś stanowiska) tracą wiarę, że częste stawanie przy głównych sejmowych schodach, aby udzielić stosownego komentarza na każdy możliwy temat, może przynieść jakikolwiek rezultat.
Na razie premier powiedział jedno – marszałkiem Sejmu będzie Ewa Kopacz, ustalił też zasady wewnątrzpartyjnej konkurencji, cała reszta to giełda i plotki. Premier trzyma swą partię w potrzasku niepewności, studzi rozgorączkowane głowy. Być może czeka, aż wyczerpią się tematy narad partyjnych frakcji, dywagacje, spekulacje, aż się wszyscy zmęczą tym czekaniem i potem przyjmą jego decyzje z radością, że wreszcie zapadły. W wywiadzie dla POLITYKI powiedział wprawdzie, że rewolucyjnych zmian nie będzie, wskazał ministrów, którzy mogą liczyć na miejsca w rządzie, ale podobno nadzieja umiera ostatnia i na personalne roszady – rzecz zawsze najbardziej emocjonującą – wszyscy czekają.