Już 21 lat żyjemy w demokracji i większości wykształconych ludzi udało się już dowiedzieć, że w założeniu nie jest to demokracja bezprzymiotnikowa, lecz demokracja liberalna. Na swobody obywatelskie wynikające z tego zbawiennego ustroju powołują się ochoczo nawet umiarkowanie liberalne podmioty, jak Kościół katolicki (w obronie katechezy w szkole jako przejawu wolności religijnej), ugrupowania skrajnie prawicowe (domagające się, w imię wolności słowa, ochrony prawnej dla słynnego „zakazu pedałowania”), a także prawicowi publicyści.
Wiele słyszeliśmy już zadziwiających pogłosek o tym, co to takiego ten cały liberalizm, a wciąż dochodzą do nas kolejne plotki.
Ostatnio coś na ten temat musiał podsłuchać Dariusz Rosiak, bo w „Rzeczpospolitej” napisał, że „w liberalnej demokracji większość toleruje mniejszości i pozwala im praktykować religię, głosić własne przekonania, prowadzić życie według własnego modelu – pod warunkiem, że nic, co dana mniejszość robi, nie zagraża większości”. Całe swe dorosłe życie myślałem, że liberałowie walczyli z absolutyzmem oświeconym, a tu taki klops!
A już na serio, wyjaśniam, że ustrój liberalno-demokratyczny to taki, w którym sytuacja prawna i polityczna obywatela w jego stosunkach z państwem i kontrolowanymi przez państwo instytucjami publicznymi nie zależy od tego, czy należy do jakiejś mniejszości, czy większości. Ani mniejszość nie może zagrażać większości, ani odwrotnie, bo w ogóle nikt nie powinien nikomu zagrażać.
W wolnym kraju rząd nie prowadzi rejestru większości oraz mniejszości, które łaskawie obdarza statusem tolerowanych. Jeśli już interesuje się, kto jest mniejszością, to wyłącznie po to, by chronić taką mniejszość przed arogancją prawodawców i innych funkcjonariuszy państwowych, którzy w imię swoich przekonań oraz z powodu mandatu politycznego uzyskanego od większości obywateli traktowaliby ją protekcjonalnie, z wyższością, a nie daj Boże dyskryminowali.