Debata sejmowa jest z definicji partyjna, więc konfrontacyjna. Z trybuny mówi się przede wszystkim do swych partyjnych szefów i swych wyborców. Nie żeby przekonać przeciwnika do swoich racji, tylko żeby przekonać, że jest się na partyjnej ścieżce i kursie.
Dlatego nikt chyba nie oczekiwał, że opozycja wniesie coś nowego i świeżego, albo że koalicja rządząca popadnie w polityczny hamletyzm. Obie strony odegrały swoje role. I nadal żyjemy w tych samych dwóch politycznych Polskach, w jakich żyjemy od co najmniej 2005 r., kiedy PiS doszedł pierwszy i – zapewne - ostatni raz do władzy.
Nie ma między nimi żadnej płaszczyzny spotkania, a co dopiero jakiegokolwiek nawet cząstkowego porozumienia. To klasyczny głuchy telefon. Wszystko jedno, co akurat jest na wokandzie: budżet czy Europa.
Owszem, trafiają się dobre, a nawet bardzo dobre przemówienia: na przykład wspomniane Tuska czy Rosatiego i Leszka Millera. Jednak prawdziwa debata – w sensie prezentacji poglądu, jego uzasadnienia i merytorycznej polemiki z innej perspektywy – przeniosła się do mediów, w szczególności do prasy papierowej. Kto chce sobie wyrobić zdanie, będzie raczej czytał niż słuchał.
Ale żyjemy też w dwóch politycznych Europach. Mówił o nich w Sejmie premier. Kto nie jest tuskofobem, nie może zaprzeczyć, że Tusk, a przed nim Sikorski w Berlinie nie są bynajmniej „euroentuzjastami”. Są po prostu proeuropejscy, podczas gdy na prawicy ton nadają politycy antyeuropejscy. To jest sedno podziału, reszta to preteksty do młotkowania rządu. Nie tylko w Polsce.
Tusk i Sikorski nie są jednak także ,,eurorealistami’’.