Polacy w zasadzie nie czytają gazet. Może dobrze. Gdyby czytali, toby zwariowali. Bo obrazu Polski, który się z nich wyłania, w żaden sposób nie daje się uzgodnić. Nie chodzi tylko o dramatyczne napięcie między radosnym nastrojem cudownie zielonej wyspy ostatnich trzech lat a mrokiem przyszłości, na którą „musimy się przygotować” zaciskając pasa kosztem jakości życia. Zwykle obraz rzeczywistości zależy od horyzontu, który obserwujemy.
Kołysanka
Nasz problem to dramatyczna rozbieżność obrazów stanu obecnego. I znów – nie chodzi o różnice między narracjami władzy (oraz jej zwolenników) i opozycji (oraz jej zwolenników). To też jest naturalne. Rzecz w tym, że nawet na pierwszych stronach tych samych dzienników jednego dnia możemy przeczytać, że jest dobrze lub nawet fantastycznie, a drugiego, że źle albo fatalnie. Nawet o tym samym zjawisku jednego dnia czytamy, że to sukces, któremu coś zawdzięczamy lub będziemy zawdzięczali (uelastycznienie rynku pracy), a drugiego, że to katastrofa (umowy śmieciowe).
Więc co my tu, proszę państwa, mamy?
Strefa euro właśnie weszła w techniczną recesję, a nasza gospodarka rośnie. Nie tylko najszybciej w Europie, ale też szybciej, niż oczekiwano. Co więcej, deficyt budżetu jest niższy, niż planowano i przewidywano. Dług także. Minister finansów może skupować obligacje przed obowiązkowym terminem, a agencje ratingowe rozważają lepszą ocenę naszej wiarygodności. Wygląda, że w ujęciu makro walczymy jeszcze z wciągającym nas wirem, ale już dotykamy dna i za chwilę będziemy mogli się odbić.
W mniejszej skali też zdaje się być dobrze.