Głodówka, jaką ogłosiło w Krakowie kilku solidarnościowych działaczy, w proteście przeciwko pomniejszaniu roli nauki historii w liceach, jest dobitnym przykładem, jak rekonstrukcja realiów PRL staje się zaraźliwa. Jak obejmuje swoim zasięgiem coraz to nowe pola i tematy, choć – oczywiście – największym przedsięwzięciem rekonstrukcyjnym wciąż pozostaje Smoleńsk odgrywany jako nowy Katyń, bo tak jak ukrywanie zbrodni katyńskiej było „kłamstwem założycielskim PRL”, tak ukrywanie prawdy o zamachu smoleńskim jest fundamentalnym kłamstwem „tuskopolski”.
Według prawicy i środowisk jej bliskich, w dzisiejszej Polsce nie ma demokracji, są tylko grubo ciosane pozory; panuje fasadowy system, w istocie autorytarny, zbudowany na oligarchicznych strukturach, zakulisowych powiązaniach biznesu, służb specjalnych, dawnej agentury, rosyjskich wpływach i propagandzie sukcesu. Wolne wybory niczego nie przesądzają, gdyż nawet jeśli nie są sfałszowane, to wyborcy podejmują decyzje pod wpływem manipulacji podległych władzy mediów.
Władza, jak za PRL, jest skrajnie nieudolna, a równocześnie wszechwładna, makiaweliczna. Decyzje podejmowane są poza jakąkolwiek kontrolą, bez społecznego mandatu, na zasadzie oszustwa i oderwania od narodowego interesu – dokładnie tak jak działało niegdyś Biuro Polityczne PZPR. Ta totalitarna władza opanowała prokuraturę, sądy, przekaz edukacyjny i medialny, niszczy narodową tożsamość, religię. Współpracuje przy tym z jednej strony z putinowską Moskwą, a z drugiej – z lewacką w istocie euroformacją, której celem jest kulturowe wyniszczenie Polaków. Odarcie ich z niepowtarzalnej specyfiki, zanegowanie obyczajowości i wartości...
Ten opis, choć może się wydawać drastyczny, nie jest w najmniejszym stopniu przesadny. W rzeczywistości i codziennych nowych przykładach retoryka prawicy, jej kolejne rekonstrukcje i insynuacje idą jeszcze dalej, są jeszcze bardziej bezwzględne. Zupełnie serio rozważana jest kwestia, czy wolno kolaborować z takim państwem, czy występować w reżimowych mediach, trochę na wzór bojkotu telewizji przez część twórców po wprowadzeniu stanu wojennego w 1981 r. „My informujemy, oni kłamią” to podtytuł w nazwie jednego z prawicowych portali. Notabene, triumfalny powrót słowa „oni”, powszechne używanie frazy „my” i „wy” to kolejne przykłady rekonstrukcji epoki rządów robotników i chłopów. Podobnie jak określanie się przez grupę publicystów mianem „niepokorni” – jest w tym zawarta sugestia, że dzisiaj sprzeciw wobec panującego reżimu wymaga jakiejś odwagi, że się coś istotnego ryzykuje, jak za komuny.
Analogie z PRL, zdaniem prawicy, nasuwają się po prostu same. Szaleje cenzura, bo nie pokazuje się patriotycznych wydarzeń politycznych, które organizuje zaangażowana prawica. Wybuchła walka z Kościołem, taka, jakiej unikali nawet komuniści, którzy zresztą w wielu zestawieniach z Platformą i Tuskiem nie wypadają wcale tak źle. Znowu, jak w 1956 r., trzeba pomagać bratankom Węgrom w ich walce z internacjonalistyczną, złowrogą Unią, czyli kryptomiędzynarodówką. Ponownie konieczne jest uruchomienie drugiego obiegu, tworzenie archipelagu wolności, podstawowych komórek polskości. I to w warunkach, kiedy zdarzają się polityczne zabójstwa (Łódź), dochodzi do bardzo podejrzanych samobójstw (jak urzędnika Kancelarii Premiera po wizycie u niego ABW), kiedy politycy i niezależni dziennikarze są inwigilowani i zastraszani, a z niektórych nawet próbuje się robić psychiatrycznych pacjentów – patrz dawne sowieckie psychuszki, gdzie trzymano ludzi z tzw. schizofrenią bezobjawową.
Grupa rekonstrukcyjna imituje przeszłość, odtwarza stare dekoracje w nadziei, że zwłaszcza młodsze pokolenia nie pamiętają oryginału, prawdziwego totalitaryzmu. Następuje zatem podstawienie: Michnika, Bujaka czy Frasyniuka, którzy kiedyś siedzieli w prawdziwym komunistycznym więzieniu, zastępują redaktorzy „Gazety Polskiej”, których występów w Budapeszcie nie pokazała – a jakże – telewizja publiczna. Represje wobec dawnych opozycjonistów są zrównywane z krzywdami dziennikarzy, którym nie przedłużono kontraktów na programy albo zwolniono w takim samym trybie, jak kiedyś zwalniali innych oni sami, kiedy u władzy byli ich polityczni protektorzy. Ukazujące się całkowicie legalnie gazety i książki, mające nieskrępowaną dystrybucję, udają bezdebitowe broszury, drukowane na powielaczach w konspiracyjnych lokalach. Procesy o ewidentne pomówienia, wytaczane cieszącym się całkowitą swobodą słowa prawicowym politykom, są porównywane do przestępstw sądowych z czasów stalinowskich. Stojący po stronie Prawdy publicyści, poeci czy profesorowie stają się ofiarami sądowymi.
W takich warunkach postuluje się tworzenie struktur równoległych wobec państwa: kulturalnych i edukacyjnych. Na kontrze wobec oficjalnych, zawłaszczonych i bezwartościowych instytucji mają działać tajne komplety, gdzie patriotyczni profesorowie będą nauczać wiedzy niedostępnej w pierwszym obiegu, powstają niezależne filmy, dystrybuowane albo w kościołach, albo w salkach wynajmowanych przez ostatnich odważnych urzędników samorządów, którzy ryzykują kariery, jak kiedyś ryzykowało się wolność, a nawet życie. Wydawane są książki, gdzie można przeczytać treści sekowane przez rządzący reżim.
Prawica odtworzyła ogólne pojęcie Sprawy, znane zwłaszcza z lat 80., kiedy nie trzeba było tłumaczyć, o co chodzi, bo wiadomo, że chodziło o opór wobec komunistów. Teraz też dyskusja o Tusku i jego rządzie wśród radykałów od dawna zanikła, wiadomo, że jest to immanentne zło, które już nie wymaga wykazania, bo jest oczywiste.
Ta gigantyczna rekonstrukcja wydaje się komiczna w swoim braku autentyzmu, ale jest robiona na zimno, z premedytacją. W miejsce dysydentów, przeciwstawiających się totalitaryzmowi, podstawili się po prostu polityczni przeciwnicy dzisiejszej władzy. Ale nie chcą podjąć pojedynku na zasadach demokratycznej rywalizacji, bo nie widzą na tym polu większych szans. Dlatego zakładają kostiumy – opozycyjne, powyciągane swetry, doprawiają sobie wąsy i martyrologię, udają ruch oporu, który wymaga rzekomo niezwykłej odwagi. Powstaje pytanie, po co prawicy ten cyrk?
Wciągnięcie w skojarzenia, obsadzenie w swoim teatrze to znany socjotechniczny chwyt. Włożenie historycznego kostiumu przez jedną stronę konfliktu automatycznie wpisuje w odpowiedni kontekst drugą. Jeśli prawica naśladuje konspiratorów z czasów PRL, to Tusk i Platforma na tym tle upodabniają się do dawnych partyjnych kacyków. Dokonuje się rozróżnienie, reżim kontra naród, oficjalny, a więc nieautentyczny, sterowany obieg kontra spontaniczny ruch społeczny; ciemne, zdradzieckie powiązania władzy kontra szczere, swojskie, patriotyczne działania wspólnoty. Nieważne, jak to grubo szyte, istotna jest tylko sugestywność. Chociaż radykalna prawica, sadowiąca się blisko ojca Rydzyka, jest przaśna i – powiedzmy – mało subtelna, to swoją rekonstrukcyjną akcję rozgrywa dość zręcznie, zacierając historyczne cezury, realia i konteksty.
Celem jest wykazanie, że oto nie toczy się zwykła demokratyczna rywalizacja o władzę, ale walka dobra ze złem. Że rewolucja Solidarności jeszcze się nie skończyła, że trzeba ją dopiero sfinalizować. Że podobnie jak na Węgrzech trwa wciąż walka z komunistami i kryptokomunistami, że Polska nie przynależy jeszcze do nowego porządku (który zresztą wcale taki ciekawy nie jest), ale nadal tkwi w starej rzeczywistości. Trwa ta sama walka co w roku 1970, 1976, 1980, 1981 czy pod koniec lat 80. To, co się stało po przełomie 4 czerwca, było zatem ułudą, rzeczywistość została trochę podretuszowana, ale nie wolno dać się zmylić. Trzeba powielacze trzymać w pogotowiu, mieszać farbę, nie iść na współpracę ze służbami, podejmować akcje, demonstrować, a jak się to okaże konieczne – nawet polec.
Prawica, uruchamiając skojarzenia z PRL, liczy także na współczesne trendy: antysystemowość młodego pokolenia, jego podejrzliwość wobec wszelkiej władzy, rozczarowanie polityką. Dlatego sprzedaje swoje polityczne postulaty jako przejaw męczeństwa i poświęcenia za prawdę. Państwo jest przedstawiane jako twór obcy, niewart zaufania, zasługujący jedynie na kontestację.
Kiedy czyta się dzisiaj wynurzenia prawicowych polityków i publicystów, to widać, jak dobrze się czują w rolach, których w większości nie mieli szansy nawet obejrzeć, a co dopiero zagrać: Havla, Brodskiego, Kuronia. Dzisiaj smoleńscy radykałowie chętnie by napisali „Siłę bezsilnych” czy list do sekretarza Husaka, którym może być zastępczo Tusk. W tym spektaklu nie ma żadnych granic ośmieszenia, bo na tym to polega. Stoi za tym wszystkim przekonanie, że nie swoje państwo można dowolnie łachmanić, a potem, po dojściu do władzy nastąpi akt uświęcenia, przywrócenia sacrum w miejsce Tuskowego profanum. To, co było Peerelem, nagle stanie się wielką republiką, opozycjoniści ponownie, jak w 1989 r., wezmą stanowiska, ale tym razem ci słuszni opozycjoniści, i pełnię władzy, a nie jakieś marionetkowe funkcje.
Rzecz w tym, że w demokracji jest władza i opozycja, ale nie ma dwóch państw. Różnica pomiędzy rządami jednej czy drugiej partii nie jest rewolucyjną odmianą. W liberalnej demokracji nie ma podziału na patriotów i zdrajców, na moralnych degeneratów i kryształowych męczenników, gdyż w takim razie po każdych wyborach należałoby wypędzać nie tylko starą ekipę, ale także miliony jej wyborców.
Prawica, odtwarzając teraz zawzięcie atmosferę PRL, neguje demokrację z jej regułami, także niedoskonałościami, a w to miejsce proponuje fałszywy idealizm, udający absolutne dobro niepoddające się ocenie: przecież nie głosuje się moralności i oczywistych racji. Opozycjoniści w Polsce Ludowej mieli jasną przewagę, bo występowali przeciwko systemowi bez wolności słowa i wyboru, bez suwerenności i godności, jaką daje samostanowienie. Dzisiejsza prawica, próbująca podszyć się pod tę samą moralną przewagę, wciąż symbolicznie wysadza wrogie pociągi, ale nie dlatego, że nie wie o końcu wojny; wie, i dlatego zaminowuje, ostrzeliwuje i bombarduje jeszcze gorliwiej. Historia rzeczywiście powraca jako farsa.
Jaka może być skuteczność tego rodzaju operacji przeprowadzanej na społecznej świadomości? Zdawałoby się, że jej absurdalny merytorycznie zamiar skazuje ją z góry na klęskę. Tak się jednak nie dzieje, duża część wyborców – co jest mierzone realnymi wpływami choćby PiS, które co prawda nie rosną, ale też gwałtownie przecież nie maleją – uczestniczy w tej grze i jak gdyby poddaje się oddziaływaniom rekonstrukcyjnym. Wystarczy policzyć tysiące ludzi na różnych tak zwanych manifestacjach niepodległościowych, smoleńskich i innych, których głównym bohaterem i liderem jest Jarosław Kaczyński. Ich stałym składnikiem jest zawsze opowieść o teraźniejszości powiązana z własną opowieścią o historii.
Minione dziesięciolecie było wielką bitwą o przeszłość, a zaczęło się, gdy na prawicy pojawił się projekt ukazania III RP jako bękarta historii, jako zaprzeczenie prawdziwie patriotycznej tradycji narodowej. Później, wraz z tym, jak w siłę i we władzę rosło PiS, przybrało to formę polityki historycznej, dla której z jednej strony charakterystyczne i symboliczne było zbudowanie Muzeum Powstania Warszawskiego, z drugiej zaś barbarzyńskie praktyki lustracyjne, walka z legendą Wałęsy i Okrągłego Stołu. I co najważniejsze, przypisanie Prawu i Sprawiedliwości białej i pięknej legendy, a czarnej i niecnej jego przeciwnikom. Ten zabieg spotkał się z oporem i odporem wielu środowisk, w tym także historyków zawodowych, ale też znalazł admiratorów, wyznawców i autorów z tytułami naukowymi, którzy z werwą służyli i służą takiej polityce historycznej.
Właśnie jej cechą jest ta werwa, nieustanna gotowość do wywoływania happeningów i rekonstrukcji historycznych, agresja wobec innych opowieści o przeszłości, nadużywanie symboliki i przywłaszczanie tradycji niepodległościowej. To daje niekwestionowany rezonans społeczny. Zwłaszcza że przybiera postać zdań i haseł prostych, przykrywających złożone rozważania o kontekstach i sensach trudnej historii, o prawdach, które na tym polu nigdy nie są jedyne i ostateczne. Odnieść można wrażenie, że właścicielem historii stała się jedna formacja.
To można naturalnie zrozumieć, tyle tylko, że jest to dość kosztowne i politycznie, i moralnie. Fakt, że po 2007 r. Platforma Obywatelska nie potrafiła przeprowadzić uczciwego remanentu swoich przeświadczeń historycznych na temat III RP, które prowadziły ją wraz z PiS do idei IV RP, mści się teraz. Ludzie na ulicy, którzy widzą marsze z transparentami patriotycznymi i z nazwiskami Komorowskiego i Tuska obok Bieruta i Stalina, mają prawo czuć się dość osamotnieni w swoim oburzeniu i zadziwieniu. A też bezradni wobec wszelakich rekonstrukcji, które każdą dokuczliwą aczkolwiek konieczną zmianę przemienią w kaźń narodową. Nawet gdy idzie o nowe bilety w metrze...