Joanna Podgórska: – Co to jest syndrom warszawski?
Elżbieta Janicka: – To poczucie, że rzeczywistość nie jest do końca wiarygodna. Życie ze świadomością, że miasto i wszystko inne jest tymczasowe.
Kiedy zapadła pani na ten syndrom?
Wczesne dzieciństwo (lata 70.) spędziłam w Śródmieściu Północnym, wśród przyjaznych bloków z betonu, wertepów i chaszczy. Gdzieniegdzie jednak wciąż straszyły mroczne i lodowate czeluście kamienic. Groziły śmiercią lub kalectwem. Przestrzeń rodziła pytania. Legenda Powstania Warszawskiego objaśniała wszystko. Aż w pewnym momencie poznałam inną opowieść. Przychodnia dziecięca pod domem okazała się żydowską szkołą pielęgniarstwa. Szpital im. Dzieci Warszawy, zwany także szpitalem powstańczym, okazywał się Szpitalem dla Dzieci im. Bersohnów i Baumanów. Odkryłam, że tam, gdzie w Pałacu Kultury znajduje się teatr dla dzieci, stał ostatni sierociniec Korczaka. Na domiar wszystkiego sam Korczak okazał się w którymś momencie Żydem. I tak dalej. A im dalej, tym gorzej.
Wtedy zaczęła pani szukać w Warszawie drugiego dna?
Ono się samo wypiętrzyło. Laboratorium fotograficzne, z którego korzystałam, przeniesiono w miejsce, gdzie znajdowała się jedna z bram Umschlagplatzu. A ponieważ Warszawa jest zwykle zakorkowana, zaczęłam chodzić w to miejsce piechotą, przemierzając całą długość dawnego getta tam i z powrotem kilka razy w tygodniu. Czekając na materiały z laboratorium, krążyłam po okolicy. W końcu zadałam sobie pytanie, jaka opowieść wyłania się z nagromadzonych w tej przestrzeni upamiętnień. Jak one funkcjonują razem i w kontekście miejsca. W tej opowieści zwrócił moją uwagę pewien powtarzający się wzór.
Jaki?
Wzór współwystępowania dwóch historii, z których jedna komentuje drugą.