Tymczasowy – od grudnia ubiegłego roku - przewodniczący SLD Leszek Miller został szefem swojej partii na najbliższe cztery lata, wybrany w wyborach powszechnych tzn. przez wszystkich członków Sojuszu. A ściślej, przez 60,5 proc. spośród zarejestrowanych ich 36 tysięcy. To zresztą interesujący i precedensowy przypadek w historii polskiego życia politycznego. Ciekawe jaką inną formację, uczciwe powiedzieć – ich liderów oczywiście - stać by było na taki ryzykowny eksperyment.
Tak czy inaczej, Leszek Miller pokazał, że jest politykiem wytrawnym i wytrwałym, to sztuka tak upadać i podnosić się, wychodzić i wracać, a na końcu ponownie wziąć w garść partię, która – zdawałoby się – jest już nie do wzięcia. Zresztą ta milleriada trwa przecież dobrze ponad 20 lat, zaczęła się jeszcze w fazie schyłkowej dekady Jaruzelskiego, gdy w ówcześnie rządzącej partii, na jej szczytach pojawili się tzw. młodzi sekretarze, chociażby Marek Król i właśnie Leszek Miller.
No, ale to stara historia, teraz przewodniczący SLD z młodzieńczą werwą zaczyna nową ofensywę i rusza do ataku, przede wszystkim na trzech kierunkach. Na kierunku Platforma Obywatelska, Polskie Stronnictwo Ludowe i Ruch Palikota. W swoim przemówieniu na Kongresie partii zaatakował „trzech tenorów”, którzy firmują i przepychają „nieludzką” politykę, uderzającą w ludzi, zmuszając ich do pracy do 67 roku życia, drenując ich kieszenie, chroniąc bogatych i pieniądze w bankach. To tak mniej więcej - kierunek i retorykę znamy już od kilku tygodni, jeśli nie od lat, aczkolwiek gdy Miller rządził jakoś od populizmu w słowach i czynach potrafił się dystansować.
Obecnie jednak wyraźnie chodzi o to, by zająć silną pozycję na lewicy i nie dać się zdystansować Palikotowi, tu o żadnym porozumieniu i rozejmie już nie ma żadnej mowy.