Uchwałę lustracyjną – niezgodną z konstytucją, jak później orzekł Trybunał Konstytucyjny – Sejm przyjął 28 maja 1992 r. Zobowiązywała ona ministra spraw wewnętrznych Antoniego Macierewicza do przedstawienia listy agentów. Po tygodniu skończyło się to wydarzeniami znanymi jako „lista Macierewicza” i „noc teczek”.
Termin „lustracja”, w dzisiejszym rozumieniu jako sprawdzanie przeszłości, przywędrował do nas z Czechosłowacji. Najprawdopodobniej użyty został po raz pierwszy w „Gazecie Wyborczej” w korespondencji Andrzeja Jagodzińskiego w maju 1990 r. Opisywał on, że tamtejsze Forum Obywatelskie dobrowolnie i jako jedyna partia „przeprowadziło tzw. lustrację (czyli po prostu weryfikację) swoich kandydatów na posłów” i skreśliło cztery osoby z list. Nie miało to jeszcze nic wspólnego z obowiązkową lustracją prowadzoną przez państwo.
Ex post dorabiana prehistoria lustracji jeszcze raz wskazuje na „Gazetę Wyborczą” jako nieświadomego prekursora. Gdy wiosną 1990 r. w NRD otwarto teczki Stasi, skompromitowały one przywódców tamtejszej opozycji. W związku z tymi zdarzeniami w „Gazecie” ukazał się list krytykujący palenie akt bezpieki w Polsce, zawierający taki passus: „kto się teraz dowie, ilu naszych (solidarnościowych) posłów współpracowało z SB, ilu obecnych liderów »Solidarności« było konfidentami?”.
Myśl tę zacytował kilka dni później w Sejmie, przy okazji debaty nad likwidacją SB, Roman Bartoszcze. Zdążył on już wtedy opuścić OKP – drużynę Solidarności, z której listy został posłem. Zostało to odebrane jako insynuacja wobec przeciwników. Nikt Bartoszcze nie bronił, dezawuował go nawet własny klub PSL (jeszcze nie połączony z ZSL), a parę dni później on sam tłumaczył, że został źle zrozumiany.
Dekomunizacja
Dopiero wiosną 1991 r. Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe chciało wprowadzić do ordynacji obowiązek sprawdzania kandydatów przed nadchodzącymi pierwszymi wolnymi wyborami. Wniosek referowany przez Stefana Niesiołowskiego upadł, głosowało za nim tylko 47 posłów. Podobny apel przeszedł natomiast w Senacie zaledwie 29 głosami (w obecności 60 senatorów). Nie miał on jednak żadnego znaczenia. Tak jak interpelacja posła OKP Jana Beszty-Borowskiego, w związku z którą szef MSW musiał się tłumaczyć, dlaczego jego resort nie jest w stanie podjąć gigantycznego zadania weryfikacji kandydatów do parlamentu.
Ale nawet po wyborach jesienią 1991 r. lustracja wcale nie była głównym instrumentem, który miał wznieść politykę polską na wyższy poziom moralności. Rozumiano ją jako środek pomocniczy do wyeliminowania przeciwników. Wtedy karierę robił inny termin – dekomunizacja. Jan Olszewski formułował to wprost jeszcze przed objęciem stanowiska premiera. W wywiadzie dla „Tygodnika Solidarność” mówił o konieczności „rzeczywistej dekomunizacji” rozumianej jako „szeroka systemowa wymiana kadr”. Macierewicz uzupełniał tę koncepcję pomysłem stworzenia speckomisji do weryfikacji kandydatów na wyższe stanowiska państwowe.
Nigdy jednak idee te nie doczekały się realizacji, choćby w postaci projektu ustawy. MSW za przygotowywania do takiej weryfikacji zabrało się dopiero w marcu 1992 r., gdy utworzono w gabinecie ministra specjalny wydział studiów, który poszukiwał śladów współpracy z SB osób czynnych w życiu publicznym.
26 maja prezydent Lech Wałęsa wycofał poparcie dla rządu, z którym był w otwartym konflikcie. Dzień później partie opozycyjne – z którymi premierowi nie udało się dojść do porozumienia – zapowiedziały wotum nieufności na sesji 4–6 czerwca.
Nazajutrz, 28 maja 1992 r., ku zaskoczeniu przeciwników rządu, zmieniono porządek obrad Sejmu. Janusz Korwin-Mikke zgłosił projekt uchwały lustracyjnej, co zrazu wyglądało na żart, biorąc pod uwagę reputację, jaką cieszył się ten polityk. W pierwszej wersji uchwały chciał on weryfikować współpracowników SB z lat 1945–92, choć SB powstała w 1956 r., a zlikwidowano ją w 1990 r.
Lista Macierewicza
Najbardziej zdumiewające było to, że Sejm zdecydował 148 głosami, by zrezygnować z dyskusji, czyli „przewlekłej debaty, jaka zwykle towarzyszy tego typu uchwałom” – jak to określił Jacek Maziarski, który zgłosił taki wniosek. Uchwałę Korwin-Mikkego przegłosowało niewielu więcej posłów, bo 186.
Szef MSW został zobowiązany przez Sejm do podania „pełnej informacji” o współpracownikach UB i SB w latach 1945–90. Na weryfikację wyższych urzędników państwowych (od wojewody wzwyż), posłów, senatorów i sędziów wyznaczono mu czas do 6 czerwca.
3 czerwca prezydent zaproponował stanowisko premiera Waldemarowi Pawlakowi. To oznaczało definitywne rozstanie PSL z rządem i koniec marzeń Olszewskiego. 4 czerwca rano szef MSW przekazał „tajną” listę 64 nazwisk szefom klubów i najważniejszym osobom w państwie. Tym ostatnim wręczył też dodatkową listę z dwoma tylko nazwiskami, za to dwóch najważniejszych osób w państwie: prezydenta i marszałka Sejmu, notabene szefa partii, do której należał Macierewicz – co podobno miało dowodzić jego obiektywizmu w sprawie.
Macierewicz natychmiast jednak zdezawuował swoje listy. Jego rzecznik w tym samym czasie oświadczył, że minister „nie czuje się uprawniony do określenia, kto był, a kto nie był współpracownikiem UB i SB”. Jednocześnie „minister czuł się zobowiązany jedynie do dostarczenia informacji mówiącej tylko o znajdujących się w dyspozycji MSW materiałach”.
Zatem wykonując uchwałę Sejmu, na którą się tak chętnie powoływał, a która zobowiązywała go do przedstawienia „pełnej informacji” o współpracownikach UB i SB, Macierewicz dokonał jej zasadniczej reinterpretacji. Zmienił polecenie, jakie rząd sobie napisał za pomocą Korwin-Mikkego, choć było ono wyjątkowo czytelne. Po to, by później tłumacząc się z nieudolnej lustracji, mógł mówić, że przecież od początku informował, iż nie były to listy współpracowników.
Rząd Olszewskiego upadł jeszcze tego samego dnia późnym wieczorem. To wtedy premier wygłosił słynne słowa, iż toczy się walka nie o to, „jaka” ma być Polska, ale „czyja” – co wyrażało jego dekomunizacyjne credo.
Dwa tygodnie później Trybunał Konstytucyjny zawiesił stosowanie uchwały Korwin-Mikkego, wskutek czego nie było już dalszych list Macierewicza (miał on jeszcze sprawdzać adwokatów, prokuratorów, radnych i zarządy gmin). Trybunał stwierdził, że podawanie informacji o współpracy „do wiadomości nawet ograniczonego kręgu osób” musi prowadzić „do naruszenia dobrego imienia osób objętych tą informacją i stwarzać swoistą karę infamii”.
Powstała dwa dni po upadku rządu komisja sejmowa, badająca wykonanie uchwały lustracyjnej, zakwestionowała sposób pracy MSW nad listami. Uznała, że działania ministra Macierewicza oraz szefa UOP „były celowe” i „mogły doprowadzić do destabilizacji najwyższych organów państwa”. Stwierdziła, że „odpowiedzialność za tę sytuację obciąża również byłego premiera Jana Olszewskiego”. Dlatego istniały „podstawy do rozpatrzenia kwestii odpowiedzialności konstytucyjnej”, co jednak nigdy nie nastąpiło.
Rzecznik do lustrowania
Po takim wykonaniu idea lustracji doznała znaczącego uszczerbku na lata. Przed wyborami w 1993 r. wprowadzono jedynie do ordynacji obowiązek składania oświadczeń lustracyjnych przez kandydatów do Sejmu. Jednakże szef MSW odmówił ich weryfikacji, a Trybunał Konstytucyjny uznał, że złożenie nieprawdziwego oświadczenia nie może być podstawą protestu wyborczego. Bez egzekucji lustracja nie miała zębów.
Potrzeba było podobnego wstrząsu jak lista Macierewicza, by coś się w tej dziedzinie ruszyło. Stało się to dopiero pod koniec 1995 r. Po przegranych przez Wałęsę wyborach prezydenckich „jego” minister spraw wewnętrznych oskarżył w Sejmie – bezpodstawnie, jak się okazało – urzędującego premiera Józefa Oleksego o szpiegostwo na rzecz Rosji. Wtedy SLD, wcześniej stosujące obstrukcję wobec bardziej cywilizowanych projektów lustracji, zrozumiało, że służyć może ona także ochronie dobrego imienia.
Ustawę w pierwszej wersji uchwalono przed wyborami w 1997 r., jednak wbrew SLD. Dawała ona możliwość obrony przed sądem – w procesie tzw. autolustracji – osobom, które czuły się pomówione, ale tylko tym, które sprawowały w przeszłości funkcje publiczne. Wprowadziła też możliwość utajnienia rozpraw, co dla lustrowanych było korzystne. Dzięki tej ustawie stało się też jasne, że kontrola oświadczeń kandydatów na stanowiska publiczne nie będzie już fikcją. Podziałało to na przykład odświeżająco na pamięć opolskiego posła SLD, który w oświadczeniu złożonym cztery lata wcześniej zataił fakt współpracy.
Dopiero w 1999 r. zaczęła działać instytucja rzecznika interesu publicznego, który miał prawo sprawdzać oświadczenia lustracyjne i – jeśli je kwestionował – składać wnioski o wszczęcie postępowania lustracyjnego przed sądem. Działalność rzecznika (funkcję tę objął sędzia Bogusław Nizieński) była mocno krytykowana z powodu jego usytuowania jako oskarżyciela osób lustrowanych. Jednak w świetle tego, co się działo później, trzeba przyznać, że nie był to najgorszy okres lustracji.
O ile się uzna, że jej istotą powinna być wyłącznie ochrona najważniejszych stanowisk publicznych przed osobami, którym z powodu dawnej współpracy mógłby grozić szantaż – a nie chęć dochodzenia sprawiedliwości dziejowej, rzucenia infamii na przeciwników politycznych czy po prostu odwetu.
Dzika lustracja
Powołanie w 1998 r. Instytutu Pamięci Narodowej, który przejął większość akt esbeckich, spowodowało „wyciekanie” na zewnątrz papierów na różne osoby. Zaczęła się w Polsce pozaprawna „dzika” lustracja, niestety z aktywnym udziałem IPN. Jej istotną częścią było to, że oskarżenie przychodziło często z ekranu telewizora lub Internetu.
Pierwszym uderzeniem było upublicznienie w 2005 r. tzw. listy Wildsteina, na której znalazło się ponad 160 tys. pomieszanych nazwisk agentów i ich ofiar. IPN i Bronisław Wildstein tłumaczyli się, że był to tylko katalog udostępnianych w IPN materiałów. Ale przecież został on wyniesiony z IPN po to, by ułatwić ściganie agentów, a nie pomóc ofiarom. I ktoś z IPN w tym pomógł.
Kilka miesięcy później, tuż po śmierci Jana Pawła II, rozegrał się z kolei serial o najbliższym agencie z otoczenia zmarłego papieża. Oskarżonym okazał się dominikanin ojciec Konrad Hejmo, opiekun polskiego domu pielgrzymów w Rzymie – wcale nie osoba z najbliższego otoczenia. Rolę sędziów odegrali: prezes IPN, który nie wiadomo czemu wywołał tę awanturę w mediach, a potem prowincjał dominikanów oraz trzech historyków IPN z tytułami naukowymi. W specjalnym raporcie historycy IPN popełnili sporo błędów, nie obalili też linii obrony ojca Hejmo, który nie przyznał się do winy. Nie opublikowali nigdy zapowiedzianej wtedy białej księgi w tej sprawie. Antoni Dudek z IPN niedawno ujawnił, że odmówił firmowania tamtego raportu.
Dzika lustracja trwała w mediach krajowych przez dwa lata i dotknęła wiele osób. W tym nawet kandydata na prezesa IPN na drugą kadencję, który za pomocą wycieku do prasy, a później szybkiej kwerendy w IPN został utrącony. Sąd lustracyjny potem go oczyścił, ale wypadł już z procedury wyborczej. W IPN lustrowano w ten sposób – i to przez jedną noc w 2007 r. – nawet sędziów Trybunału Konstytucyjnego, którzy mieli oceniać nowelizację ustawy lustracyjnej.
Zapanowała zbiorowa histeria, w której brali udział dziennikarze i politycy. Certyfikaty moralności wystawiali historycy IPN, a hierarchowie kościelni zachowywali się niejednoznacznie. Prymas Polski raz pochwalał lustrację, raz ją gromił. Księdza Czajkowskiego, który przyznał się do kontaktów z bezpieką spowodowanych szantażem, na pierwszej stronie „Dziennika” zestawiono z księdzem Popiełuszko, sugerując bezpodstawnie, że był jego katem. Odwołano ingres arcybiskupa Warszawy. Ofiarami pomówień prasowych, nigdy niedowiedzionych przed sądem, stali się pośmiertnie Zbigniew Herbert i Ryszard Kapuściński. Niepotrzebne były dowody, wystarczało pełne troski pytanie: czy był agentem? Zostawiono w spokoju tylko prawdziwych ubeków, autorów tej fantastycznej dokumentacji, którą się wszyscy teraz upajali.
Elementem lustracyjnej gry IPN, która zatruła atmosferę w Polsce, było również przyznawanie bądź nie statusu osoby pokrzywdzonej, z czym wiązał się do 2006 r. przywilej dostępu do dokumentów wytworzonych przez służby. IPN bardzo długo zwlekał z przyznaniem takiego statusu Lechowi Wałęsie, mimo że przeszedł on pozytywnie lustrację sądową przed wyborami prezydenckimi.
W IV RP za rządów PiS znacznie rozszerzono krąg osób lustrowanych, czyli obowiązkowo składających oświadczenia. Zlikwidowano centralną instytucję rzecznika interesu publicznego. Jego kompetencje przejęło Biuro Lustracyjne przeniesione do IPN i rozbudowane do 11 oddziałów w miastach, gdzie mieszczą się prokuratury apelacyjne.
Skala lustrowania wzrosła wtedy skokowo, głównie wskutek objęcia obowiązkiem składania oświadczeń kandydatów do samorządu. Trybunał Konstytucyjny w maju 2007 r. ograniczył trochę te lustracyjne zapędy, wyłączając z procedury oświadczeń między innymi dziennikarzy i naukowców.
Nowa ustawa nałożyła też na IPN obowiązek publikowania czterech katalogów nazwisk z informacją o zasobach archiwalnych na ich temat: 1) funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa; 2) sprawujących kierownicze stanowiska partyjne i państwowe w PRL; 3) osób rozpracowywanych w PRL przez organy bezpieczeństwa oraz 4) osób pełniących obecnie funkcje publiczne. Od 2008 r. umieszczono w nich informacje o ponad 47 tys. osób.
O ile pierwsze dwa katalogi nie budzą raczej wątpliwości, to pozostałe znów ocierają się o quasi-lustrację dokonywaną poza sądem. Nieznalezienie się w katalogu osób rozpracowywanych w PRL w wypadku niektórych osób prowokuje podejrzenia. IPN konsekwentnie broni tezy, że Lech Wałęsa nie kwalifikuje się do tego spisu, bo zachowały się dokumenty świadczące o jego współpracy. Ta sprawa najdobitniej pokazuje absurd polskiej lustracji: można przejść pozytywnie weryfikację w sądzie, ale nie w IPN.
Trybunał Konstytucyjny ograniczył w 2007 r. także katalogową działalność IPN, uchylając obowiązek tworzenia spisu tajnych współpracowników i osobowych źródeł informacji. Gdyby tego nie zrobił, pozostawiłby wielką ścieżkę dla lustrowania poza sądem
Bilans
Lustracja Macierewicza objęła 66 osób. Prawdopodobnie co czwarta osoba z tej listy dochodziła sprawiedliwości przed sądem. Do 1999 r. było to możliwe tylko w trybie pozwu cywilnego o naruszenie dóbr osobistych. Później można było żądać autolustracji.
Pierwszy rzecznik interesu publicznego w latach 1999–2004 otrzymał do sprawdzenia ponad 26,6 tys. oświadczeń lustracyjnych osób pełniących funkcje publiczne lub kandydatów na nie. Sprawdził 70 proc.
Do związków ze służbami PRL przyznało się 200 osób. 153 oświadczenia rzecznik zakwestionował, kierując wnioski do sądu lustracyjnego, w trzech sprawach sąd je odrzucił. Prawomocne wyroki zapadły w 100 sprawach, 63 osoby uznano za kłamców lustracyjnych. Wnioski o autolustracje wniosło w tym czasie kilkanaście osób.
Z kolei od 2008 r. do 30 kwietnia 2012 r. Biuro Lustracyjne IPN zarejestrowało ponad 294 tys. oświadczeń lustracyjnych. Sprawdzono mniej niż 10 proc. Do sądów skierowano 269 wniosków o wszczęcie postępowań lustracyjnych. Wpłynęły 73 wnioski o autolustrację, uwzględniono tylko 55. W 172 sprawach zapadły prawomocne orzeczenia, w 85 z nich sąd uznał oświadczenia za nieprawdziwe.
Jak widać, już rzecznik interesu publicznego nie nadążał z obsługą oświadczeń. Natomiast obecne Biuro Lustracyjne ze swoimi oddziałami jest po prostu zawalone. Sprawdzenie takiej liczby oświadczeń, jakiej obecnie wymaga prawo, stało się fikcją. Na dodatek wykrywalność „kłamców lustracyjnych”, potwierdzona prawomocnymi wyrokami, jest niewiele większa niż za czasów rzecznika.
Rejestru dzikiej lustracji nie prowadził nikt. Podobnie jak osób czujących się jej ofiarami. Antoni Dudek podał, że po opublikowaniu listy Wildsteina zgłosiło się do IPN w 2005 r. blisko 30 tys. osób, by sprawdzić, czy to o nich chodzi. W niemal 90 proc. okazało się, że nie.
Polska lustracja wbrew narzekaniom była przedsięwzięciem ogromnym, ale z marnymi rezultatami. Po latach fajerwerków przykuwających uwagę całego kraju zainteresowanie nią i emocje spadły niemal do zera. Wiele spraw stanowi dziś już tylko sensację dla prasy lokalnej, co z krajowego punktu widzenia daje poczucie, że problem już się załatwił i ucywilizował. Wcale tak nie jest. „Kłamstwo lustracyjne” nie przedawnia się nigdy, a ponieważ dotyczy osób urodzonych przed 1972 r., stan czuwania potrwa jeszcze długo.
Lustracja, która miała być sposobem ochrony najważniejszych stanowisk w państwie przed obejmowaniem ich przez byłych agentów, szybko zmieniła się w instrument zaciekłej walki politycznej z moralnym szantażem typu „prawda was wyzwoli”. Broniono jej argumentem „gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą” – co miało znaczyć, że niesprawiedliwie potraktowani muszą się pogodzić z dziejową sprawiedliwością, bo takie są koszty oczyszczania państwa.
Ten bezlitosny rys, cień kapturowego sądu najbardziej zaciążył nad polską lustracją, przyczynił się do jej złej legendy. Teraz lustracja zmieniła się w rutynową dłubaninę, a łapani są w dużej mierze samorządowcy, mniej znani politycy i urzędnicy. Sieć zarzucono bardzo szeroko, ale rybacy osłabli. Nie przeszkadza to niektórym złowieszczyć, że prawdziwa lustracja jeszcze się w istocie nie dokonała.