Tego abp Józef Michalik się nie spodziewał. Na promocję jego książki przyszło troje młodych ludzi związanych z katolickim miesięcznikiem „Więź”. Zero moherowości. Modnie ubrani, kulturalni, zaangażowani. Przyszli zapytać o słowa arcybiskupa padające w tej książce, że środowisko tzw. Kościoła otwartego wyczerpało swą energię twórczą i przestało się reprodukować pokoleniowo. – Nie wiedziałem o waszym istnieniu, choć jestem starym czytelnikiem „Więzi” – powiedział zaskoczony Michalik. Hierarcha na własne oczy ujrzał gatunek katolików, który ogłosił wymarłym.
Drobny szczegół, wielka sprawa. Wielka dla aktywnych katolików, dla Kościoła, a z uwagi na jego znaczenie w Polsce ważna w końcu dla wszystkich, których obchodzą sprawy publiczne. Bo spór wokół idei Kościoła otwartego zaważy na kształcie polskiego katolicyzmu. Tak jak nasila się spór smoleński, czyli w istocie spór o model polskości, podobnie nasila się spór o to, jakiego Kościoła potrzebuje wolna Polska i czy polskiemu katolicyzmowi w ogóle potrzeba otwarciuchów. Czyli ludzi przekonanych, że Kościół, aby był katolicki (powszechny), potrzebny i słuchany, musi być otwarty.
Określenie „otwarty” jest systematycznie wypaczane i wyśmiewane przez kościelną prawicę. To ona dominuje dziś w katolickim przekazie. I generalnie w publicystyce prawicy. Prawica zakłamuje sens tego pojęcia. Redukuje je do polityki i ideologii. Tymczasem jest ono przypomnieniem, o co chodzi w chrześcijaństwie, tym ewangelicznym, z kazania na górze i z ośmiu błogosławieństw. Jezus błogosławił między innymi tym, którzy zabiegają o pokój między ludźmi.
Świeżym przykładem tej semantycznej manipulacji jest zbitka Kościół łagiewnicki = Kościół otwarty. Puścił ją ostatnio w obieg Piotr Semka.