Po pięciu latach przygotowań stajemy do sprawdzianu: reprezentacja piłkarska, która do mistrzostw Europy dostała się drzwiami od zaplecza, i my, jako współgospodarze turnieju. Trudno nie mieć tremy: będą nas oglądać tysiące dziennikarzy, setki tysięcy przyjezdnych kibiców, z miliard ludzi przy telewizorach. Nasza narodowa duma, którą tak lubimy pielęgnować, zawsze była produktem do użytku wewnętrznego; na zewnątrz towarzyszył jej zwykle kompleks prowincjusza, poza ofiary, poczucie izolacji, historycznej krzywdy. Biorąc na siebie rolę gospodarza wielkiego widowiska, wystawiamy nasz wizerunek i reputację na globalnym straganie, w jakiejś mierze tracimy nad nim kontrolę; po tych trzech tygodniach mgliste dotychczas skojarzenia z Polską nabiorą wyrazistości, dla milionów ludzi staną się cząstką ich własnego doświadczenia.
Euro 2012 to także największa operacja wizerunkowa nowej Polski, w której, chcąc nie chcąc, uczestniczyć będzie bezpośrednio spora część naszego społeczeństwa: organizatorzy rozgrywek i stref kibica, wolontariusze, hotelarze, taksówkarze, kelnerzy, kierowcy, kibice reprezentacji, przechodnie... Jako naród doświadczony w imprezowaniu wiemy, że goście, jak to goście, mogą się zachowywać różnie, a dobry gospodarz musi wszystko ścierpieć: także korki i niewygody, jak trzeba – dyskretnie posprzątać, uśmiechać się i nie brać wszystkiego na poważnie. Porównania z weselem czy parapetówką są jak najbardziej na miejscu; sami nie lubimy gospodarzy, którzy są nadmiernie spięci, mało tolerancyjni na wygłupy, łatwo się obrażają, obsesyjnie pilnują parkietu i zastawy.
Warto też pamiętać, bo taka jest natura tego turnieju, że wszystkie drużyny – poza jedną, która wyjedzie z pucharem – wcześniej czy później przegrywają i jakoś trzeba biedakom pomóc w rozładowaniu frustracji. Piłka jest, co prawda, sprawą śmiertelnie poważną, ale Euro to nic innego jak pankontynentalna, gigantyczna impreza towarzyska. Dobrze pasuje do niej nasze oficjalne, zapisane nieco łamaną angielszczyzną imprezowe hasło: Feel like at home.
Wiem, sam mam takie poczucie, że ciężko jest wejść w nastrój zabawy po ostatnich kilku miesiącach nerwów, czy się uda urządzić i wypucować kraj na przyjęcie gości. Z nadchodzących ostatnio obficie meldunków z frontu wynika, że jest dużo lepiej, niż sądziliśmy, choć oczywiście nie tak, jak miało być w upojnych planach sprzed pięciu lat. Braliśmy się za organizację Euro wiedzeni – jak mi się zdaje – krytyczną samowiedzą, że Polak jak nie ma noża na gardle, to się nie zepnie. Spiął się, czego znakomitą ilustracją jest historia autostrady A2, kończonej po nocach, na ostatnią chwilę. Ta autostrada jest bodaj największą symboliczną i praktyczną zdobyczą polskiego Euro, ważniejszą nawet niż ewentualny, nieoczekiwany sukces piłkarzy. Doczekaliśmy się wreszcie komfortowego połączenia Warszawy z Łodzią i dalej obu miast z Berlinem i siecią europejskich autostrad. Po 20 latach transformacji, 8 latach od wejścia do Unii, wszystkie największe miasta Polski zostały podpięte pod Europę. Odkorkowanie od zachodu izolowanej dotychczas stolicy kraju jest zaś wydarzeniem zgoła epokowym. Parę ważnych dróg pozostaje jeszcze w budowie i strach tylko, że jak się skończy turniej, to wrócimy do dawnego tempa – 100 km autostrady na pokolenie; ale może nie, może już te zaawansowane kawałki zostaną połączone w sieć?
Wykonaliśmy największy w historii skok w dziedzinie infrastruktury kraju: drogi, lotniska, dworce i całe 2 km nowej linii kolejowej; nawet jeśli pretekstem było połączenie wielkich, kosztownych i pewnie za dużych stadionów, to bez nich by się nie dało. Więc chwała niech będzie UEFA, panom Platiniemu i Surkisowi, prezydentom miast, które zgłosiły swoją kandydaturę, rządowi, ministrom, marszałkom, wykonawcom i w ogóle wszystkim budowniczym „Polski w budowie”. Swoje na Euro już ugraliśmy; teraz kolej na piłkarzy.