Wybór lewic jest ogromny – od socjalliberałów po anarchistów. A nad tym wielogłosem wisi pytanie zasadnicze: czy w Polsce w ogóle istnieje jakaś lewica? Czy też tylko z przyzwyczajenia obdarzamy tym mianem różne środowiska, które od lat nie mogą dojść do zgody choćby w kilku sprawach? Czy lewicowa wieża Babel, z całym tym pomieszaniem języków i ludzi, w ogóle jest w stanie zbudować poważną, spójną polityczną formację, wokół której krążyć będą, tak jak to ma miejsce dziś na prawicy, mniejsze, nawet radykalne grupy, ale w różnych kwestiach zbliżone poglądami?
Wydawać by się mogło, że ta część spektrum politycznego, którą często z przyzwyczajenia określamy jako lewicową, ma spory potencjał, aby taką formację stworzyć. Ma przede wszystkim coraz lepiej funkcjonujące struktury organizacyjne. Cokolwiek by powiedzieć o Leszku Millerze jako szefie SLD, trzeba mu przyznać, że podnosi tę partię z najgłębszego upadku, w myśl wyszydzanej zasady, że kto zepsuł zegarek, najlepiej go naprawi.
Nie tylko szyld
Jeszcze kilka miesięcy temu Sojusz Lewicy Demokratycznej był gronem frustratów snujących się po korytarzach sejmowych z fatalistycznym przekonaniem, że wprawdzie Grzegorz Napieralski prowadzi ich donikąd, ale lepiej z nim nie zadzierać, bo ma swoich ludzi i jest mistrzem gier. To „mistrzostwo” wyprowadziło go obecnie na partyjny margines. Od Millera wiele jeszcze musi się nauczyć. Dziś między liderami i osobami historycznie dla SLD ważnymi nie ma może wielkiej miłości, a często nawet zwykłej przyjaźni, ale jest poczucie elementarnej lojalności i przynajmniej na zewnątrz konfliktów nie widać.