Do przerwy grali, jakby nie byli Polakami. Za to Smudę już pobłogosławiono, ba, gdyby wszystko się powiodło do końca jak trzeba, byłby już po kanonizacji, byłby świętym Smudą Franciszkiem, apostołem bezdyskusyjnego zwycięstwa, patronem piłkarzy trudnych i beznadziejnych, których natchnął do wygranej. Przecież od 30 lat czekamy, żeby Polacy zagrali jak nie-Polacy, dopiero było trzeba Franza, żeby niczym Kolumb postawił jajo w pionie. Pojął, że hymnu łatwiej nauczyć niż futbolowej techniki, i zbudował nam kadrę na chłopcach wychowanych poza siłą rażenia rodzimej myśli szkoleniowej.
Zamiast jeździć po ligowych stadionach, gdzie bracia po racy i tak zasłaniają dymem wszystko, co istotne na boisku, zaczął odwiedzać biura paszportowe i grzebać w metrykach chłopaków, co to mieli swojsko brzmiące nazwiska lub choćby imiona, a jeśli i tu pudło – ich prasłowiańskości dowodziła przynajmniej blond czupryna. Słusznie, ze wszech miar słusznie, do minionego piątku ceniłem Franza za tę genialną ideę, wierząc, że jeśliby nasi reprezentanci byli w wyjątkowo kiepskiej formie, będą przed nami skutecznie udawać, że są w formie wyśmienitej. Trzon psychologiczny zespołu wreszcie mamy spiżowy (łudziłem się), bo przecież wytatuowani wojownicy o twarzach Zygfrydów i Wercyngetoryksów nie mogą się przestraszyć niczego. Szaleństwem byłoby ich podejrzewać o to, że ulękną się zwycięstwa, które im dano do ręki, i poproszono tylko, by go nie upuścili przez 45 minut.
A jednak i tym razem mnie nabrali. Wszystkich nas oszwabili. Stało się coś tak nieprzewidywalnego, że januszowe* oblicza pogrążyły się w smudku. Jako meczoholik z dobrego domu obejrzałem w życiu tysiące spotkań na szczeblu ligowym, pucharowym i reprezentacyjnym, przeto śmiem twierdzić, że tak frajerskie remisy nie mają prawa przytrafić się drużynom klasowym.