Koledzy po sznurze i piórze, Pilch i Kuczok, wyrażali na tych łamach tydzień temu, po meczu z Grekami, ostrożny pesymizm, lecz prasa, media i za nimi naród, wyniesione w górę jednym kopnięciem Błaszczykowskiego, nie bacząc na ostrzeżenia, szybowały jak szalone do ćwierćfinału, a może i półfinału, i hop, dalej jeszcze. Kuczokowi czołowy dziennikarz sportowy kazał się zamknąć i przestać, cytuję, bredzić, bo mu przeszkadzał w lewitacji. Lewitowali prawie wszyscy, pilnując, czy inni również odpowiednio lewitują; lewitował „zwycięski remis”, z godziny na godzinę stając się coraz bardziej zwycięski i coraz mniej remisowy, utwierdzając w słuszności lewitacji wszystkich lewitujących, w tym, zachodzi podejrzenie, również sztab decyzyjny. A tymczasem, to kolejne domniemanie, Czesi myśleli. W czego następstwie – że ujmę to po czesku – nas wyszukali. Wyiskali do cna. Dobrze, że mecz z nimi mamy już za sobą, jeszcze w dzień po wtorkowym spotkaniu z Rosją mieliśmy szanse na wyjście z grupy, w czwartek już toczyliśmy zażartą walkę o półfinał z Niemcami, w piątek zbudowaliśmy już najmocniejszą ekipę od 30 lat, w sobotę bylibyśmy już władcami. „Nie ma bata, za dwa lata Polska będzie mistrzem świata”.
Nadzwyczajny gol nadzwyczajnego, wspaniałego Błaszczykowskiego, zwanego przez naród Kubą, herszta porywającego swym hartem, zażartością i mimiką twarzy (Boże, ile na niej było cierpienia i ile determinacji), zrobił nam tyleż dobra co kuku. Było w tej bramce coś fenomenalnie sprzecznego, precyzja rzemiosła i krzyk desperacji; rozpaczające serce, które wymogło na piłce lot do kukułczego gniazda.