Cały problem z polską szkołą i szkolnictwem wyższym w ostatnich latach sprowadza się do tego, że wszyscy chcą je zmieniać w tym samym, oczywistym kierunku: kształcić nowocześnie oraz premiować dobrych nauczycieli i dobre placówki. Dlaczego zatem, gdy dochodzi co do czego, zadanie okazuje się nie do rozwiązania?
Jak posłać sześciolatki do szkoły
To był kolejny rok szkolny, który zszedł na roztrząsaniu, czy posyłać do szkoły dzieci sześcioletnie. W tym roku szkolnym – po raz kolejny – mogły one iść do szkół, ale nie musiały. Rodzice posłali co piąte. Minister oświaty mogła podtrzymać zamiar posłania wszystkich w 2013 r. (to już i tak przesunięta data, bo pierwotnie sześciolatki miały trafić do szkół w 2012 r.), ale nie musiała. Odłożyła decyzję do 2014 r.
Powodem zwłoki jest – jak to rok po roku się ogłasza – niedostateczne przygotowanie szkół do przyjęcia tak małych dzieci. Chodzi o nieprzygotowanie na najbardziej trywialnym poziomie: meble, klasy, wykładziny, urządzenia sanitarne. Ten brak stanowczości ze strony centralnych władz oświatowych oznacza chaos dla samorządów utrzymujących szkoły. W jakiej kolejności – za zawsze zbyt skromne pieniądze – zaspokajać najpilniejsze potrzeby? Czy natychmiast urządzić kącik dla najmłodszych, czy można wcześniej załatać cieknący dach? No a jak się tych kącików nie pourządza, to znów się okaże, że nie ma warunków. A jak nie ma warunków, to rodzice dzieci nie zechcą posłać. A skoro rodzice nie zechcą posłać, to MEN sprawę odłoży.
I tak można się nad tą łamigłówką mozolić bez końca. To tylko wzmacnia głosy rodzinnych tradycjonalistów, że tak wczesna edukacja to odbieranie dziecku dzieciństwa (a rodzinie wpływu na wychowanie dziecka).