Na naszych reprezentantów wracających do Warszawy – po przegraniu decydującego meczu z Czechami i odpadnięciu z Euro w fazie grupowej – do późnej nocy czekała pod hotelem liczna rzesza kibiców, którzy powitali najgorszą drużynę Euro owacjami. Pożałowania godne to wydarzenie – a także późniejsze spotkanie w tzw. strefie kibica, gdzie również dochodziło do haniebnych wybuchów absurdalnego triumfalizmu – dało asumpt do głoszenia, jakich to fantastycznych kibiców mamy, jak szlachetnych, jak bezinteresownych, jak wiernych; to oni, ci cudowni ludzie, sprawili, że w gruncie rzeczy możemy czuć się zwycięzcami, co tam: „czuć się zwycięzcami”, dzięki tym żywym wzorcom dopingowania jesteśmy zwycięzcami w sensie ścisłym!
Niezwykli, bo potrafiący wspiąć się ponad doraźność sportowego rezultatu, nie tyle niezaślepieni klęską, co wręcz nią – w najlepszym sensie tego słowa – ożywieni, dający piękny przykład, jak przegrywać mamy – entuzjaści nadali występom naszego zespołu niespotykaną barwę, królewski, przysługujący tylko mistrzom, odcień. Wygraliśmy i nie jest to byle jakie zwycięstwo, jest to zwycięstwo dalekosiężne, dzięki temu tryumfowi nastąpi z dawien dawna oczekiwane przeanielenie, rychło staniemy się, już jesteśmy, narodem radosnym. Z narodu posępnych buców staliśmy się narodem wiecznie uśmiechniętych szczęśliwców. Papież nie dał rady nas odmienić, uczyniło to jedenastu marnych grajków – no cud! Cud prawdziwy tylko u nas możliwy! Grajkowie przegrani, ale wybrani! Sami wybierani! Tak chyba lepiej? Tak chyba lepiej niż na odwrót? Cóż by były warte ich wygrane, jakby wybrani nie byli?