Nie tylko po to, żeby wypisywali recepty na jak najwięcej specyfików tego producenta, ale także, by ordynowali je na schorzenia, których nie przewidywały amerykańskie wskazania rejestracyjne (o co teraz tak walczą nasi lekarze).
W USA na opiekę zdrowotną, w przeliczeniu na jednego pacjenta, wydaje się 7,5 tys. dol. rocznie. Najwięcej na świecie, więc jest się o co bić. Nasza publiczna służba zdrowia jest o wiele biedniejsza, może rocznie wydać na pacjenta zaledwie 1,2 tys. dol. Żeby osiągać dobre wyniki sprzedaży leków, ich producenci muszą więc zabiegać o względy lekarzy równie nieetycznie. Praktyki pozyskiwania przychylności lekarzy nie są specyfiką jednego koncernu, ale całej branży, gdzie popyt w ogromnej mierze kreują właśnie lekarze, nierzadko pod dyktando producentów.
Na szkoleniach, również opłacanych przez firmy, profesorowie przekonują mniej utytułowanych kolegów do specyfików firmy, z którą są związani. Nie ma w tym nic dziwnego – dzielą się z nimi najnowszą wiedzą medyczną. Nie ma też nic dziwnego w zaproszeniach, które firmy PR kierują do mediów na różnego rodzaju seminaria. Medyczne autorytety udowadniają na nich, że polski rząd działa na szkodę pacjentów, odmawiając im sfinansowania nowoczesnych terapii. O tym samym często przekonują stowarzyszenia pacjentów, nad którymi opiekę roztaczają producenci stosownych leków. To bardzo skuteczna grupa nacisku. Pewnie w wielu przypadkach mają rację – za 1,2 tys. dol. rocznie nie da się leczyć równie dobrze jak za 7,5 tys. czy choćby za ponad 3 tys. dol., bo taka jest stawka w Wielkiej Brytanii. A najnowsze terapie są zwykle bardzo drogie.
To, że autorytety dzielą się swoją wiedzą medyczną, jest więc również formą lobbingu, którego celem jest wprowadzanie danych specyfików na listy refundacyjne.