Kaczyński przedstawił premiera państwa PiS. Już odrzucony – wydawałoby się – pomysł odżył, może także dlatego, że niezręcznie byłoby się Jarosławowi Kaczyńskiemu wycofać z koncepcji tzw. konstruktywnego wotum nieufności, skoro tyle o niej wcześniej mówiono. Nie przeszkodziło w tym nawet ośmieszenie całej akcji, jakim było pospieszne wydelegowanie do tej roli Tadeusza Cymańskiego przez Solidarną Polskę.
Ogłoszenie kandydatury profesora nastąpiło nie w sobotę, aby nie przykrywać medialnie manifestacji, ale w poniedziałek, aby podtrzymać zainteresowanie PiS-em i pokazać, że partia gra na wszystkich frontach i ma perfekcyjnie przygotowany polityczny plan. Z kilku pojawiających się wcześniej w spekulacjach nazwisk (m.in. profesorowie Kleiber, Kropiwnicki, Gilowska, Bugaj, Staniszkis, Gliński) w finale zwyciężył (zgodził się) Piotr Gliński, słabo znany poza swoim naukowym środowiskiem ekonomista i socjolog.
Ale ta słaba rozpoznawalność stała się paradoksalnie atutem Piotra Glińskiego, gdyż budzi on ciekawość, nie był kojarzony z partią Kaczyńskiego, nie opatrzył się mediom, ma więc szansę na przyciągnięcie uwagi na pewien czas. Media są bardzo wyposzczone po pięciu latach niezmiennego klinczu politycznego w kraju, powtarzalnością nazwisk i sytuacji.
Z tego powodu personalny wybór, jakiego dokonał Kaczyński, trzeba uznać za zręczny, zresztą mógł nie mieć zbyt wielu innych wariantów. Trzeba było znaleźć człowieka, który zgodzi się zaryzykować swój życiorys i przyszłość dla bardzo niepewnej, nie do końca poważnej inicjatywy.
Pozornie wszystko gra. Opozycja ma prawo spierać się z rządem, proponować alternatywę, w tym własnego kandydata na premiera. Ale, z drugiej strony, kandydatem na szefa rządu powinien być lider partii opozycyjnej.