Kilka dni po słynnej konferencji, na której prezes SDP Krzysztof Skowroński stanął u boku prezesa PiS i jego kandydata na premiera, prawicowy portal wPolityce.pl opublikował artykuł dziennikarza z Podkarpacia. Autor szczerze w nim wyznał – co redakcja zaznaczyła tłustym drukiem – że choć w jednej z debat, w której wziął udział, chciał bronić prezesa SDP, to zabrakło mu argumentów. Zaapelował więc: „Panie Krzysztofie, piszę to z całym szacunkiem i życzliwością, jakimi Pana darzę: niech Pan już więcej nie wchodzi w rolę charakterystyczną bardziej dla PR-owców (być może wymyślono ich właśnie dlatego, żebyśmy nie musieli się tym zajmować) i nie prowadzi takich konferencji. Było to i niefortunne, i niepotrzebne”.
Osoby dobrze znające Skowrońskiego (w środowisku zwanego Skowronem), między innymi z czasów jego dość udanego dyrektorowania w radiowej Trójce (2006–09), gubią się w domysłach, próbując odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to zrobił. Na temat motywów, dla których 1 października poprowadził konferencję pisowskiego quasi-kandydata na premiera, teorii jest wiele – od ideologicznych po czysto materialne (funkcję prezesa SDP pełni społecznie). Łączy je jedno – brak rozgrzeszenia. – To smutny przypadek sfrustrowanego człowieka, który po prostu się zagubił – mówi dziennikarz Trójki, zapewniając o wcześniejszym ogromnym szacunku dla byłego szefa tej anteny.
Skok po szyld
Proces, którego ostatnie wydarzenia są ukoronowaniem, zaczął się dokładnie rok temu, gdy Krzysztof Skowroński zostawał prezesem SDP. Doszło do tego w okolicznościach, które warto prześledzić, by zrozumieć, dlaczego dopiero teraz, a nie za rządów PiS, SDP padło łupem prawicy.
Kluczem do wyjaśnienia fenomenu są wydarzenia po katastrofie smoleńskiej, które zbiegły się w czasie z utratą władzy przez ludzi PiS w publicznych mediach.