Kto się nie urodził, ten nie urodzi dzieci, a kto się już urodził, ten będzie żył raczej dłużej niż przodkowie. Przyszłość demograficzna Polski jest przewidywalna, choć nieoczywista. Co niż demograficzny oznacza dla szkolnictwa, służby zdrowia, rynku pracy? Dla przyszłych uczniów, studentów, osób szukających pracy, opiekunów starych rodziców? Można to sobie wyobrazić tak: nauka w kameralnych szkołach, rynek, na którym prawa pracownicze będą chronione, krótsze kolejki do lekarzy. Albo tak: likwidowane szkoły, umowy śmieciowe, pozamykane przychodnie. Teraz państwo wciąż może jeszcze wpłynąć na kierunek, w którym to wszystko pójdzie. Przyjrzyjmy się, czy choćby zamierza wpływać.
Dzieci: lepsza szkoła czy likwidacja szkół?
Jedną szansę już spektakularnie zaprzepaściliśmy: żeby – wraz z nadejściem niżu demograficznego do szkół – klasy były mniej liczne i żeby w szkole zostali tylko najlepsi nauczyciele. Czyli by było tak, jak to sobie wymarzyli teoretycy pedagogiki: praca w kameralnych warunkach i dobrej atmosferze. Wówczas sens wychowawczy miałyby nawet gimnazja.
Trend od jakichś dziesięciu lat jest już oczywisty, a w perspektywie dwóch dekad ubędzie połowa uczniów. Z prawie 8 mln uczniów podstawówek i szkół średnich w 2002 r. i 5,4 mln dziś, za następnych 5 lat zostanie już tylko trochę ponad 4 mln.
Skoro dotąd szkoły mieliśmy ciasne, a klasy horrendalnie tłoczne – nawet ponad 30-osobowe – niewiele potrzeba było, by dzieciaki i ich nauczyciele, ci, którzy pozostaliby w zawodzie, odczuli zmianę na lepsze.