W 1999 r. trójka znanych prawicowców pojechała do Londynu. Przebywał tam wtedy, zatrzymany przez brytyjską policję na żądanie hiszpańskiego sędziego, były chilijski dyktator Augusto Pinochet. Marek Jurek, Michał Kamiński i Tomasz Wołek postanowili w dowód wsparcia i uznania wręczyć mu ryngraf z Matką Boską jako wyraz solidarności w imieniu polskiej prawicy.
Wyszła z tego tragifarsa. Na lotnisku lewicowi działacze z PPS i Unii Pracy oblali cuchnącym płynem płaszcz Kamińskiego. Była piekielna awantura, epitety i przyzywanie skomplikowanej historii Chile, Polski i całego podzielonego świata. W końcu jednak rycerze spod znaku ryngrafu dotarli do dyktatora i złożyli mu stosowny pokłon. „Rozmawialiśmy o polityce. Generał jest świetnie zorientowany w sytuacji Polski” – powiedział po powrocie Michał Kamiński, już w nowym płaszczu. – Wizyta u Pinocheta to był akt prywatny, akt ludzkiego współczucia, zgodny z moim sumieniem, który uważałem za potrzebny. To były odwiedziny u więźnia – tak dzisiaj postrzega swoją wyprawę Marek Jurek. Tomasz Wołek chce zaś wyjaśnić nieporozumienie: – Niezależnie od tego, co ja wtedy sądziłem czy sądzę o Pinochecie, to pojechałem do niego na zaproszenie ludzi z kręgu Rogera Scrutona, redaktora „The Salisbury Review”, konserwatysty, który w dużej mierze aranżował tę wizytę. Zostałem tam zaproszony jako dziennikarz. W „Życiu” opublikowałem wywiad.
Trójka bez przydziału
Ale wtedy wyglądało to jednak inaczej. Wołek był traktowany jako pełnoprawny uczestnik tej wyprawy. Gdyby ich czyn przyrównać ideologicznie do dzisiejszych politycznych realiów, powinni oni wszyscy być po stronie smoleńskiej, antykomunistycznej, radykalnej w obronie prawicowych wartości, zdefiniowanych przez Jarosława Kaczyńskiego.