Polską prawicę może dzielić stosunek do Rydzyka, stopień wiary w smoleński zamach czy opinia o radykalnych ruchach narodowych, ale łączy ją na pewno jedno – entuzjastyczna ocena rządów Viktora Orbana na Węgrzech i jego samego w szczególności. Nie ma niemal dnia, by w prawicowych pismach i na portalach nie pojawiały się artykuły i wpisy poświęcone Orbanowi. Jeden z portali ogłosił nawet konkurs na najciekawszy tekst o węgierskim przywódcy. Ukazała się też niedawno bardzo życzliwa mu książka autorstwa Igora Janke z „Uważam Rze”. Bez zrozumienia fenomenu popularności tego polityka trudno dobrze rozczytać ideowe znaki w PiS, a zwłaszcza wśród propagandystów tej partii. Orban jest traktowany jako wzór do naśladowania, a zarazem jawi się jako gwarancja, że powrót Jarosława Kaczyńskiego do władzy jest wciąż możliwy, gdyż lider Fideszu czekał na to osiem lat.
Orban jest tak atrakcyjny, bo wyraziście łączy w sobie cechy, jakie chciałaby mieć także polska prawica: ideowość i bezwzględność, moralizowanie i otwarcie, pryncypialność i skłonność do kompromisu. Wreszcie elastyczność. Kaczyński jest pancernikiem, który na zakręt musi mieć pół Bałtyku. Orban to płynący po krótkich skosach ścigacz. Przeprowadzał projekty, o których PiS może w Polsce tylko pomarzyć. Nowa konstytucja węgierska zaczyna się od słów „Boże pobłogosław Węgry. Narodowe wyznanie wiary”, a potem „uznajemy kluczową dla podtrzymania naszego narodu rolę chrześcijaństwa. (…) Wyznajemy, że najważniejszymi ramami naszego współistnienia są rodzina i naród, a podstawowymi wartościami naszej jedności pozostają wierność, wiara i miłość. (…) Uznajemy, że po dziesięcioleciach XX w., prowadzących do moralnej zapaści, istnieje niezbędna potrzeba duchowej odnowy”. Podczas debaty w Parlamencie Europejskim Orban powiedział, że „europejska demokracja albo będzie chrześcijańska, albo nie będzie jej wcale”. Wzmacniał władzę wykonawczą, próbował ograniczyć kompetencje Trybunału Konstytucyjnego oraz szefa banku centralnego, zniósł przedawnienie dla przestępstw okresu komunizmu. Zamierzał odesłać na emerytury starszych sędziów i obsadzić sądy nową ekipą. Obłożył „podatkiem kryzysowym” cztery wielkie branże: energetykę, bankowość, telekomunikację i ubezpieczenia (co wzbudziło ostrą krytykę w Unii Europejskiej). Podporządkował sobie też dużą część mediów.
Żar i chłód
Węgierski premier ma przymioty, których brak zarzucają często Kaczyńskiemu nawet jego zdeklarowani zwolennicy. Bo już nie wystarczy samo wyznawanie idei konserwatywnych, posiadanie racji i moralna przewaga. Od Kaczyńskiego oczekuje się także zręczności, elastyczności, ruchów taktycznych, które nie muszą być zawsze integralnie związane z konserwatywną, narodową ortodoksją. A przede wszystkim oczekuje się przekonującego zwycięstwa, jakie było na Węgrzech udziałem Viktora Orbana i jego partii w 2010 r. Wyraźnie widać, że Kaczyński bez szans na zwycięstwo coraz bardziej irytuje jego popleczników, ponieważ bez wygranej nic nie może im załatwić w instytucjach państwa, a zwłaszcza w mediach, co jest priorytetem dla wpływowego środowiska tzw. publicystów niepokornych.
Krytycy Kaczyńskiego nie mają mu za złe jego poglądów, ponieważ je w pełni podzielają i chcą ich realizacji, ale pragną zarazem, aby Kaczyński swój prawdziwy program ukrywał, stosował mimikrę, rzadko się wypowiadał i nie psuł. Aby tak jak Orban potrafił przekonywać do siebie swoich przeciwników, żeby jakoś przyswoił sobie chociaż część charyzmy węgierskiego premiera.
Przykład Orbana pokazuje, że na prawdziwy i pełny program oraz otworzenie właściwej części duszy zawsze przyjdzie czas po wyborczym sukcesie. Surowy konserwatyzm ma zostać przeniesiony przez wyborczą granicę w walizce, a potem się ją otworzy. Trzeba zatem urobić większość wyborców – wykorzystując niechęć do władzy – po to, aby potem dogadzać mniejszości, tak jak zrobił Orban. Należy zatem zrezygnować z radykalnej retoryki, uśpić wyborców, mówić o gospodarce, zdrowiu, oświacie i drogownictwie. Przecież już raz przynajmniej ta taktyka przynosiła wymierne sukcesy, prawie że zwycięstwo. Gdy Jarosław Kaczyński – na proszkach czy nie, mniejsza o to – zawiesił w kampanii prezydenckiej wojnę polsko-polską, o włos tylko przegrał z Bronisławem Komorowskim. Część prawicy żyje tym wspomnieniem i oczekuje powtórki. Dlatego Kaczyńskiego, który znowu z trudem przyjmuje tę strategię, bo optuje raczej za otwartą walką i integralnością poglądów (może zresztą bardziej emocji), spotyka coraz większa niechęć i zniecierpliwienie. Także za rozgrywanie sprawy smoleńskiej.
Zmęczenie zwieraniem
Teoria zamachu, chociaż z konieczności jakoś przyjmowana przez akolitów PiS (bardziej na zasadzie, że „są duże wątpliwości, które trzeba dogłębnie wyjaśnić”), jest traktowana jako obciążenie polityki Kaczyńskiego i jej dramatyczne zawężenie, uniemożliwiające pozyskanie nowych zwolenników. Zwiera, co prawda, ale nie dodaje. Chodzi właśnie o zmęczenie tym zwieraniem, które samo w sobie władzy nie przyniesie, jest politycznie jałowe. A Kaczyński nie idzie na rękę polskim orbanistom, mówiąc o Tusku (w ostatnim wywiadzie dla „wSieci”): „Musi trwać, by bronić tego smoleńskiego kłamstwa, w które tyle zainwestowano. I inwestuje się nadal, choćby przez film National Geographic, którego scenariusz napisała chyba gen. Anodina (..). Wpływy rosyjskie, jak widać, są duże (…)”.
To, jak polska prawica pisze o Orbanie, dobrze ilustruje jej prawdziwe priorytety, czasami nie dość wyraźnie artykułowane na polskim gruncie. To, że węgierski szef rządu i jego partia przejęli media, ingerują w sądownictwo, bezpardonowo niszczą politycznych przeciwników, nie budzi żadnych zastrzeżeń. Jeden z prawicowych publicystów wręcz napisał, że „na Węgrzech nigdy nie było wolnych mediów”, więc nie ma o czym mówić. Zresztą wszelkie dzisiejsze kłopoty polityczne i społeczne Budapesztu są w Polsce na prawicy bagatelizowane, za to każdy atak Unii na Orbana jest traktowany jako dowód, że węgierski przywódca idzie właściwą drogą.
Bo chodzi o bardziej generalną tendencję. Orban uczy polską prawicę, że toczy się zasadnicza walka dobra ze złem, gdzie w obronie dobra (konserwatywnej, religijnej tradycji) można zastosować dowolne metody. One są dobre z definicji, bo służą dobrym celom. Orban wzmacnia dawne przekonania polskiej prawicy, np. że konieczna jest nadal bezpardonowa walka z komunizmem, postkomunizmem, agenturą i że w tym boju nie powinno się zakładać białych rękawiczek. Że od praw człowieka (zwłaszcza niektórych ludzi) ważniejsze są prawa narodu, który domaga się dbania o tożsamość.
Bo Orban po zdjęciu wyborczej maski kogoś, kto po prostu uwolnił Węgrów od skorumpowanego rządu lewicy, włożył strój wojownika i „napastnika” (taki jest tytuł książki Igora Janke). „Być może dlatego tych, którzy alergicznie reagują na każde, rzeczywiste czy potencjalne, ograniczanie podmiotowości naszego kraju, tak fascynuje fenomen Orbana i orbanowskich Węgier jako miejsca, gdzie się o tę podmiotowość potrafią szarpać wręcz pazurami, nie patrząc na koszty” – napisał jeden z prawicowych blogerów, rosemann. Nazwał on Orbana specyficznym postmodernistą, który wyczuł zmęczenie rodaków nowoczesnością i umiał to politycznie wykorzystać.
Węgierski bohater polskiej prawicy fascynuje ją swoją niezniszczalną młodzieńczą naturalnością, nie potrzeba mu niczego klarować ani do niczego namawiać, inaczej niż u Kaczyńskiego, którego kod jest całkowicie inny. Zawsze był politykiem nadzwyczaj kłótliwym, nieelastycznym i upartym, taki zostawił po sobie ślad w ostatnich 20 przynajmniej latach i wszelkie kamuflaże, które później stosował, choćby we wspomnianej kampanii prezydenckiej, rodziły nieufność i podejrzliwość, całkowicie – jak się rychło okazywało – zasadnie. Tęsknota za Orbanem jest miłością do polityka, który nie musi udawać.
Kaczyński zresztą tego Orbana ściągnął sobie na głowę na własne życzenie, w walce z Platformą jako jeden z pierwszych odwoływał się do przykładu budapeszteńskiego jako złowrogiej zapowiedzi rozprawy z Tuskiem. Teraz zapewne żałuje, bo zachwyty nad jego kolegą z Budapesztu muszą go irytować jako swoista i słabo zakamuflowana krytyka polityki PiS płynąca z wewnątrz obozu, jako podważanie jego osobistych zdolności do dalszego przewodzenia IV RP. Jako ostra ocena niesprawności politycznej, nieumiejętności wygrywania i stosowania zręcznych politycznych chwytów.
Lekcja z Orbana, suflowana od kilku miesięcy Kaczyńskiemu, jest więc następująca: innymi metodami zdobywa się władzę, a innymi rządzi. Dziś trzeba iść szerszym frontem, trochę odpuścić ze Smoleńskiem i Rydzykiem, udawać normalną systemową opozycję, która – jak w każdej demokracji – chce zluzować zmęczoną i wypaloną rządzeniem władzę. Potem wprowadzić wewnątrz kraju ideologiczny rygor, zemścić się za kilka lat upokorzeń, odebrać, „co nasze”, zmienić konstytucję, poumieszczać swoich ludzi, gdzie się da, i ich tam ustawowo zaryglować na lata.
Bez sentymentów
Dlatego na przykład „mistrz” Orban w węgierskiej ustawie medialnej zagwarantował sobie prawo do mianowania szefa rady ds. mediów na dziewięcioletnią kadencję. Gdyby w Polsce zrobił to Tusk, nazwano by to satrapią. Ale Orban robi to przecież w słusznym, konserwatywnym celu itp. To właśnie syndrom „konserwatywnego okienka”, które już raz PiS zmarnowało, dopuszczając PO do rządów w 2007 r. A ile jeszcze można było zrobić do końca kadencji, której połowa została bezpowrotnie zmarnowana.
A na zewnątrz – postulować, żądać, dawać świadectwo, robić kontrolowane awantury w Brukseli, czynić despekty Rosji i Niemcom, po to by „chronić tożsamość i suwerenność”, ale w istocie płynąć głównym nurtem. Bo Orban grzmi na Unię, ale w końcu jej ulega; pozuje na polityka twardego wobec Rosji, ale dogaduje się bez trudu z Gazpromem. Odrzuca pomoc MFW, ale potem decyduje się ją przyjąć itd. Wszystko to na zasadzie, że jeśli Unia daje, to żadna jej zasługa, nam się należało jak psu miska, jeśli nie daje, to dlatego, że jest nam wroga i chce nas wykończyć. Słowem, polityka zagraniczna, w warstwie symbolicznej, ma być prowadzona wyłącznie na użytek wewnętrzny, bo pohukiwanie ma sprawiać wrażenie, jak to władza jest suwerenna i tożsamościowa. Ale jednocześnie żadna władza się nie utrzyma, jeśli w domach zabraknie gazu, więc trzeba się dogadać, z kim trzeba. PiS stosował poszczególne elementy orbanizmu, ale teraz musi się całości uczyć z węgierskiego oryginału.
W całej tej rewolucji chodzi tylko o odzyskanie władzy i zwycięski konserwatyzm, nie tyle w znaczeniu społecznym, co czysto politycznym. Na zeszłorocznej konwencji „Polska – Wielki Projekt” pójście przez PiS szerszym frontem postulował prof. Andrzej Zybertowicz, ale obecny na sali Jarosław Kaczyński odniósł się wtedy do tej koncepcji niechętnie. Potem jednak zaczął wprowadzać elementy tej koncepcji, wymyślił premiera technicznego, zaczął organizować debaty. A kiedy nagle po sprawie trotylu wypalił z mordem na 96 osobach, doprowadził do szału wielu swoich zwolenników, którzy pisali i mówili, że już tak dobrze szło, że już było trochę po orbanowsku, a tu nagle taka wpadka. Dopóki prawica nie ma w Polsce swojego Orbana, robi za niego Kaczyński, choć słabo go przypomina. Jeśli pojawi się lepszy model, Kaczyński będzie musiał odejść. Bo przypadek Orbana uczy jeszcze jednego: kiedy chodzi o „narodową sprawę”, czyli wygraną jedynie słusznej opcji, nie ma żadnych sentymentów.