Ostatnie doniesienia z pola walki pochodzą z 7 marca – Andrzej Dzięga, arcybiskup szczecińsko-kamieński, powiedział KAI, że ks. Longchamps de Bérier jest poważnym człowiekiem i wiedział, co mówi. Metropolita uważa, że głos Kościoła był w sprawie in vitro niezbędny: „Chodzi o Bożą prawdę o świecie i o człowieku, społeczeństwie, rodzinie”.
Ks. prof. Franciszek Longchamps de Bérier ostatnio nie odprawia mszy w kościele św. Jakuba w Warszawie, przy którym mieszka. W telewizji widziany był w lutym, w niezręcznej sytuacji: nie chcąc komentować słów o bruździe dotykowej, biegł przez śnieżne zaspy w kierunku budynków parafialnych, choć dziennikarze wołali, że wcale go nie gonią.
Pierwsze strzały
Zaczęło się 10 lutego, kiedy tygodnik „Uważam Rze” opublikował wywiad z ks. prof. Longchamps de Bérier na temat in vitro. Ksiądz wypowiadał w nim ex cathedra, na przykład: „Antykoncepcja jest grzechem, zapłodnienie in vitro również” albo: „Nie ma moralnie dobrego in vitro”, ale jednocześnie: „Potrzeba nam spokojnej dyskusji, bez propagandy”. Wywiad był długi, lecz o wojnie w mediach zadecydowały dwa zdania: „Są tacy lekarze, którzy po pierwszym spojrzeniu na twarz dziecka wiedzą, że zostało poczęte z in vitro. Bo ma dotykową bruzdę, która jest charakterystyczna dla pewnego zespołu wad genetycznych” – mówił ks. de Bérier.
Część odpowiedzialności za zamęt, jaki te słowa wywołały, przypisać należy redakcji tygodnika „Uważam Rze”, która przepuściła literówkę: ksiądz nie mówił o „bruździe dotykowej”, lecz o „bruździe dodatkowej”, która rzeczywiście bywa oznaką pewnych wrodzonych chorób, takich jak zespół Downa.