Wzbudził wielki entuzjazm, a jeden z posłów PiS nazwał go „wybawcą”. Orbán był odpowiednio nieuprzejmy dla ateistów, kiedy stwierdził, według relacji, że „bez Boga nie można być uczciwym i dobrym człowiekiem”. Poradził prawicowej opozycji w bratnim kraju, że aby wygrać wybory, musi stworzyć własne silne media. Sam co prawda na Węgrzech nie tyle je tworzył, co przejął gotowe, ale ma tam taką polityczną przewagę, że może robić niemal wszystko; PiS na szczęście teraz nie może, choć kiedy mogło, to przejmowało media bez cienia skrępowania. Jednak najważniejsze zdanie, jakie wygłosił węgierski przywódca, a skierowane wyraźnie do PiS, brzmiało: „ciągłe odnoszenie się do chrześcijaństwa nie pozwoli zdobyć większości wyborców”. Wynika z tego, że większość wyborców, także w Polsce, jest niechrześcijańska, a więc są to ludzie, zgodnie z poprzednim stwierdzeniem, „nieuczciwi” i „niedobrzy”. Jednak trzeba zdobyć ich zaufanie po to, aby wygrać. Także Jarosław Kaczyński już dawno powiedział, że nie ma dla niego znaczenia, czyje ręce podnoszą się w głosowaniu za jego projektami. Niemniej Orbánowi sztuka politycznego uwodzenia, pozyskiwania niezdecydowanych, którzy nie rozpoznali prawdziwych intencji polityka, udała się daleko bardziej.
Orbán w całej rozciągłości potwierdził swoją strategię, o której kilka tygodni temu pisaliśmy w POLITYCE: konserwatyzm i religijny fundamentalizm trzeba przemycić pod postacią „naturalnej w demokracji zmiany władzy”, a dopiero potem otworzyć teczkę z radykalnymi pomysłami; wszak, jak powiedział Orbán, tylko 14 proc.